Chyba żadna zbrodnia, jaka miała miejsce w Gnieźnie w okresie międzywojennym, nie wstrząsnęła mieszkańcami tak, jak sprawa małej Moniki - zamordowanej z zimną krwią przez, jak się później okazało, miejscowego zboczeńca.
Mimo iż od tej historii minęło wiele lat, a wśród współczesnych nikt o niej nie pamięta, to opis tragedii, jaka rozegrała się na przedmieściach Gniezna, nawet i dziś może przerażać - nieznany sprawca zamordował w sumie trzy osoby.
Zarzut zabójstwa usłyszał 26-letni mężczyzna, który jest bratem mężczyzny zabitego w miniony weekend w Kłecku.
Zgromadzeni na cmentarzu śledczy stali nieco na uboczu. Kilka metrów od nich grabarz wraz z pomocnikiem rozkopywał grób. Niedaleko leżał drewniany krzyż, zdjęty z kopca i odłożony na bok, a w pobliżu walały się zaschnięte kwiaty.
Był spokojny, niedzielny wieczór, kiedy mieszkańcy domów u zbiegu ul. Chrobrego i Sobieskiego usłyszeli głuche wystrzały, jakie padły w jednej z restauracji. Po chwili z lokalu wybiegło w panice kilku klientów krzycząc: - Zabił! Zabił dziewczynę!
Milicjanci podeszli do torów kolejki wąskotorowej, a następnie zbliżyli się do krawędzi lasu. Odtąd przez kilka metrów musieli przedzierać się przez zarośla. Po chwili dotarł do nich intensywny smród, a w odległości paru kroków dojrzeli pociemniałe, rozkładające się zwłoki, częściowo zanurzone w wodzie. Rzut oka na ten makabryczny widok pozwolił wysnuć jedynie, że był to prawdopodobnie trup kobiety.
Sprawca morderstwa 28-latka, do którego w ubiegłym roku doszło przed klubem w Mieleszynie, czeka już na rozprawę. Przed sądem stanie także jego znajomy, który pomagał mu ukryć narzędzie zbrodni.
Kilkunastu policjantów zabezpiecza miejsce zbrodni, do której doszło w piątkowy wieczór w bramie kamienicy przy ul. Cierpięgi.
Czy życie ludzkie warte jest kilka złotych? Na tyle oszacował je młody złodziej, który 88 lat temu napadł na stację kolejową w Jankowie Dolnym, gdzie zamordował kolejarza i jednocześnie ojca czwórki dzieci.
- Dzień dobry, byłby pan zainteresowany kupnem tego pierścionka? - usłyszał jubiler. Obejrzawszy podany mu przedmiot, Franciszek Młotek zaniemówił, a po chwili ręka mu zadrżała. - Proszę poczekać, muszę go dokładniej sprawdzić - odpowiedział do jegomościa i wyszedł na chwilę na zaplecze. Kilka minut później na miejscu była już policja.