Ta zbrodnia sprzed 80 lat wstrząsnęła nie tylko mieszkańcami Gniezna i okolicy, ale także całym środowiskiem nauczycielskim Wielkopolski. Był środowy poranek 23 lutego 1938 roku, kiedy to uczniowie Szkoły Powszechnej w Pawłowie przyszli na zaplanowane lekcje. Budynek znajdował się w środku wsi, a z uwagi na panujący na dworze ziąb, do wnętrza dzieci wpuściła siostra wychowawczyni, która z nią mieszkała - Leokadia Lenart. Nauczycielki, Zofii Zmurzanki, nie było w domu. Dzień wcześniej udała się do swojego szwagra Kuśnierka, sołtysa w pobliskim Gębarzewku i miała wrócić tego samego dnia. Tak się jednak nie stało, ale nie zdziwiło to zbytnio Leokadii. Wszak jej siostra dość często zostawała na noc i pojawiała się dopiero nad ranem, tuż przed lekcjami. Tymczasem czas mijał, na zegarze już wybiła 8:30, a za oknem wciąż nie było widać, by Zofia wracała. Zaniepokojona tą sytuacją, Leokadia wysłała do Gębarzewka służącą Cecylię Marcińczak, by zapytała o powrót swojej siostry, na którą czekali uczniowie.
Krew i śnieg
Dziewczyna udała się na rowerze pod wskazany adres do gospodarza, u którego Zofia miała być dzień wcześniej w odwiedzinach. Kiedy Kuśnierek usłyszał, że krewniaczka nie wróciła na poranne lekcje - wraz z żoną przerazili się. Przecież wyszła z domu wczoraj, wczesnym wieczorem! Chcieli ją zatrzymać na noc, ale nie, uparła się, że chce wracać!
Wystraszony szwagier natychmiast wsiadł na rower i ruszył w kierunku Pawłowa. Daleko nie ujechał, kiedy kawałek za wsią zauważył iż kilkadziesiąt metrów od drogi coś bardzo mocno kontrastuje z bielą. Zostawiwszy rower, wszedł na pole. W miarę, jak był coraz bliżej, nogi uginały mu się coraz bardziej - w śniegu, w rozległej plamie krwi, leżało ciało Zofii.
O przeraźliwym odkryciu natychmiast powiadomiono policję, a na miejsce dość szybko (jak na panujące warunki na drogach) z Gniezna przyjechała komisja w osobie prokuratora Dąbrowskiego, sędziego śledczego Węclewicza i kierownika wydziału śledczego Buszkiewicza. Dotarł także biegły lekarz dr Meissner, który w zasadzie już na miejscu mógł stwierdzić okoliczności śmierci nauczycielki. Obraz był iście makabryczny - głowa kobiety była kompletnie zmiażdżona, a wokół ciała walały się okrwawione kamienie.
Poszlaki
Rodzina zamordowanej mogła ją rozpoznać jedynie po ubiorze, gdyż sprawca wyraźnie musiał działać z bestialskim zacięciem. Tymczasem informacja o tragedii bardzo szybko rozeszła się wśród mieszkańców okolicy, stąd też na miejscu pojawiło się sporo gapiów, którzy rozdeptali ewentualne ślady na śniegu. Po przybyciu komisji śledczej, wszystkich odgoniono i rozpoczęto badanie miejsca zdarzenia.
Przy tej okazji trzeba sobie zdać sprawę z ograniczonych możliwości operacyjnych przedwojennej policji. Bazować jedynie można było na relacjach świadków, odnalezionych śladach i ewentualnych poszlakach, które pojawiły się w temacie. Sprawę utrudniał fakt iż wszystko stało się na odludziu. Pojawiało się jednak pytanie, komu „z zewnątrz” chciałoby się dybać na czyjeś życie w takim miejscu? Śledczy brali więc pod uwagę to, że sprawcą mógł być ktoś z bliskiego, być może sąsiedzkiego grona, ale w przypadku braku jakichkolwiek wskazówek, trzeba było rozważać każdą możliwość. Działania na miejscu zbrodni trwały przez kilka godzin. Kiedy ciało zamordowanej jechało wozem do kostnicy szpitala w Gnieźnie, miejscowi już mnożyli spekulacje co do tego, kto mógł być sprawcą mordu.
- Złoty zegarek damski starszego typu nr 117 755 przerobiony z kieszonkowego na branzoletkowy przez obniżenie główki i dolutowanie uszek na branzoletkę - z branzoletką skórzaną koloru popielatego z brązową obwódką. Pierścionek złoty formatu obrączkowego z małym brylancikiem. Portmonetka jednoprzedziałkowa czworokątna rozmiarów około 6x4 cm z czerwonej skóry z zawartością kilkudziesięciu groszy. Puderniczka niklowa rozmiaru 7x5 cm zielono emaliowana z niklową ornamentacją na stronie przedniej - to opis przedmiotów, które zostały zrabowane zamordowanej nauczycielce. Przy zwłokach Zofii Zmurzanki sprawca pozostawił jedynie masło i gazetę, które to ofiara wzięła od szwagra w trakcie odwiedzin. Śledztwo nabrało początkowo rozpędu, przesłuchano ewentualnych świadków oraz rodzinę. Sprawdzano wszelkie poszlaki, jakie tylko nasunęły się na samym początku, ale nic nie wskazywało na to, by nauczycielka miała jakiś wrogów. Wszystko wskazywało na zwykły mord na tle rabunkowym. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie widział.
* * *
Zofia Zmurzanka urodziła się 14 maja 1902 roku w Kędzierzynie koło Gniezna. Jej rodzicami byli Jan i Klementyna z d. Rogalska. Nie wiemy, co nią kierowało przy wyborze ścieżki zawodowej. Wiemy natomiast iż w sierpniu 1921 roku obroniła egzamin, upoważniający ją do podjęcia pracy nauczycielki.
Jej pierwszą placówką, na krótki czas, była szkoła powszechna w Mielżynie. Od 1 stycznia 1922 roku związała się ze szkołą w Pawłowie. Braki kadrowe doby odradzającej się wciąż Rzeczypospolitej sprawiły iż już w październiku 1926 roku została kierowniczką tej samej placówki. Od tej pory szkoła w Pawłowie podlegała jej zarządowi, a ona sama - Inspektorowi Szkolnemu we Wrześni.
Z zachowanych akt personalnych Zofii Zmurzanki dowiedzieć się można iż była oceniana jako dobra wychowawczyni, a uzyskiwane wyniki kontroli były zawsze pozytywne. Co więcej, w czerwcu 1929 roku otrzymała także Medal Dziesięciolecia Odzyskanej Niepodległości - przyznawany za nienagannie pełnioną służbę państwową. Po śmierci ojca, jej mama zamieszkała z nią w szkole. Po odejściu rodzicielki, wprowadziła się także jej owdowiała siostra, Leokadia Lenart. Życie w szkole płynęło spokojnym, wiejskim trybem. Mimo upływu lat, pozostała panną. W dniu morderstwa miała 35 lat.
* * *
Zofia Zmurzanka została pochowana w niedzielę 27 lutego na cmentarzu w Pawłowie. Pogrzeb był wypełniony rozpaczą oraz wołaniem o sprawiedliwość wobec ofiary tej bezsensownej zbrodni. Zmarła nie miała założonej swojej rodziny, ale opłakiwało ją wielu, także dwójka dzieci Leokadii, dla których Zofia była jak druga matka. W ostatniej drodze, zabitej nauczycielce towarzyszyło aż dwa tysiące osób! - Ten olbrzymi - jak na stosunki wiejskie - orszak żałobny był najlepszym dowodem uczuć, jakie cała ludność Pawłowa i okolicy żywiła dla tragicznie zmarłej, która w sercach dziatwy i starszego społeczeństwa zapisała się jako serdeczna opiekunka młodzieży i zasłużona działaczka społeczna - wspominał Dziennik Poznański. Takie zdarzenie, jak mord, w tak małej i dobrze znającej się lokalnej społeczności, wywołał wstrząs (jak się okazuje - przetrwał w świadomości społecznej aż do dziś).
Wyczekiwanie na nieznane
Tymczasem śledczy nie próżnowali. Pędzące z początku jak kula śnieżna śledztwo, nagle jednak stanęło w miejscu. Brakowało faktycznych świadków, śladów, dowodów, czegokolwiek. Sprawdzono także pogłoskę, jakoby zbrodni mogli dokonać wędrowni grajkowie, którzy przebywali w okolicy. Na nic to.
Służby stały jedynie przed oczywistymi faktami - mordu dokonano 300 metrów od domu w Gębarzewku, z którego kobieta wyszła 22 lutego między godziną 18:00 a 18:30. Wobec braku postępów w śledztwie, rodzina zamordowanej wyznaczyła nagrodę - 2000 zł dla osoby, która w jakikolwiek sposób przyczyniłaby się do ujawnienia i ujęcia sprawców czynu. Do tej sumy jeszcze 1000 zł nagrody dołożyła Policja Państwowa.
Komunikat o nagrodzie trafił do prasy nie tylko wielkopolskiej, ale także ogólnokrajowej. Szczególnie ostrzegano jubilerów, aby przyjmując klientów, baczniej zwracali uwagę na przedkładane im oferty w postaci biżuterii oraz zegarków. Podawano przy tym dokładny ich opis, który przytoczono wyżej. Mimo to, w temacie zapadła złowroga cisza, a miejscowym pozostawało jedynie rozmyślać, czy wśród nich nie ma czasem mordercy. Tak od zdarzenia minęło 16 miesięcy, kiedy...
Pierścionek
Było sobotnie popołudnie 24 czerwca 1939 roku. Do sklepu jubilerskiego Franciszka Młotka, który znajdował się na rogu Rynku i ul. Farnej w Gnieźnie, wszedł młody mężczyzna. Nie przedstawiając się na początku, wyciągnął z kieszeni niewielki pierścionek i zapytał się wprost o jego potencjalną wartość i możliwość sprzedaży. Franciszek Młotek, wziąwszy go w rękę, nie zdążył się nawet zbyt dobrze przyjrzeć zamocowanemu doń brylancikowi, a już rozpoznał przedmiot.
Udając, lub mając słuszne wątpliwości co do wartości materiału, z którego wykonany był pierścionek, jubiler poprosił klienta o dowód osobisty. Ten tymczasem, zapewne nieco tym zmieszany, wręczył mu książeczkę wojskową, która tylko potwierdziła obawy złotnika. Nie dając po sobie nic poznać, posłał swojego pomocnika Michała Zygmunta po policję. Jednocześnie Franciszek Młotek, udając iż jest zainteresowany kupnem, przeciągał negocjacje jak najdłużej. Po kilku dłuższych chwilach w drzwiach jubilera stanęli policjanci.
Wkrótce po tym zatrzymany mężczyzna przesiadywał już w Wydziale Śledczym i poddawany był wstępnemu przesłuchaniu. Nazywał się Franciszek Borzykowski, miał 28 lat, był z Gębarzewka. O niczym nie wiedział, nie miał nic wspólnego z morderstwem, a pierścionek dała mu jego młodsza siostra Marta Borzykowska - ta zaś miała go otrzymać od 19-letniego Stanisława Błaszaka, parobka pracującego u sołtysa Kuśnierka. Natychmiast wezwano posiłki i udano się do Gębarzewka, gdzie zatrzymano Martę. Jednocześnie ustalono iż Stanisław Błaszak w ostatnim czasie przebywał na robotach w Rogówku, ale miał też powrócić do swojej rodziny do Witkówka. Tam też, w domu swoich rodziców, został aresztowany i doprowadzony do Gniezna.
Z zimną krwią
Złapanie podejrzanego o morderstwo odbiło się równie szerokim echem, co sama zbrodnia. Wszyscy podkreślali bardzo wprawne oko Franciszka Młotka, który rozpoznał pierścionek zamordowanej. Było to o tyle łatwe, gdyż Zofia Zmurzanka... była jego stałą klientką! W czasie, kiedy dziennikarze dywagowali nad przyznaniem nagrody za zatrzymanie przestępcy, ten ostatni poddawany był drobiazgowemu śledztwu, w trakcie którego do wszystkiego się przyznał.
Jak się okazało, 22 lutego 1938 roku około godziny 18:00 Stanisław Błaszak oraz Franciszek Borzykowski stali przed domem w Gębarzewku, kiedy zobaczyli przechodzącą tuż obok Zofię Zmurzankę. Drugi z nich wrócił po chwili do domu, podczas gdy pierwszemu do głowy przyszedł chory pomysł. Przed śledczym Węclewiczem przyznał się iż chciał zabić, a potem zgwałcić swoją ofiarę. Dlatego skierował się w tym samym kierunku, w którym podążała nauczycielka wracająca do Pawłowa.
Panował mrok, który rozjaśniała biel zalegającego wszędzie śniegu. Tuż za wsią zaatakował kobietę. Ponieważ próbowała się bronić, chwycił za polny kamień i z całej siły uderzył ją w głowę. Powalona ciosem kobieta przestała się ruszać, ale napastnik, wpadłszy w furię, ciskał w nią dalej kamień za kamieniem. Po kilkunastu sekundach, kiedy dotarło do niego, że zamiast głowy pozostała tylko ogromna krwista plama, przeszukał ciało zamordowanej i zaniechał jakiegokolwiek kontaktu cielesnego.
Stanisław Błaszak zarzekał się przed śledczym iż mordu dokonał sam i zarówno Marta, jak i Franciszek Borzykowscy o niczym nie wiedzieli. W trakcie przesłuchania powiedział, gdzie można znaleźć zegarek, który zrabował Zofii Zmurzance - trafił on do Niemca Waltera Heilmanna, zamieszkałego w Drachowie. Błaszak udał się do niego i wymienił go na zegarek męski - Policjanci natychmiast udali się do Drachowa, gdzie odnaleźli skradziony przedmiot i dołączyli go do dowodów w sprawie.
Bez sprawiedliwości
19-letni Stanisław Błaszak wychowywał się w Gębarzewku, a w ostatnim czasie przebywał w Rogówku. Tu też popadł w konflikt z prawem i przez prawie rok przebywał w więzieniu. Po wyjściu nie wrócił do Gębarzewka i Rogówka, gdzie - mówiąc oględnie - nie cieszył się dobrą opinią. Pierścionek, który zabrał zamordowanej, dał Marcie Borzykowskiej, a ta zaczęła go nosić już w dwa miesiące po zbrodni. Przez ten czas, aż do czerwca 1939 roku, nikt nie zwrócił uwagi iż posiada biżuterię należącą do Zmurzanki! Więcej - zbrodniarz był o tyle bezczelniejszy, że w dniu pogrzebu nauczycielki, szedł tuż za trumną, obok jej bliskich.
Śledczy mieli wątpliwości co do stanu psychicznego mordercy. Zmiażdżona głowa niewinnej ofiary oraz rabunek raczej niewielkiej wartości przedmiotów, stawiały sprawę jasno - morderca mógł być sądzony w trybie doraźnym, a to oznaczało bardzo szybki przebieg śledztwa. Niemniej, trzeba było ponownie przesłuchać wielu świadków, a także rozwikłać powiązania w sprawie osób, które zostały początkowo zatrzymane - Marty i Franciszka Borzykowskich. Tryb doraźny w przypadku morderstwa na tle rabunkowym mógł oznaczać jedynie karę śmierci.
Niemniej, nadzorujący sprawę zdecydowali się zbadać podejrzanego. Biegli lekarze byli jednak zgodni - Stanisław Błaszak był zdrowy na umyśle, nawet w momencie popełniania zbrodni. Opinie te przyszły w pierwszych dniach sierpnia 1939 roku i na wieść o tym, że ich zdaniem 19-latek jest zdrowy, Stanisław Błaszak wpadł w amok - zaczął udawać wariata, odwołał zeznania i stwierdził, że nic nie pamięta. Udawanie obłędu jednak nie przyniosło mu ratunku - dokumentację skierowano do prokuratury, która rozpoczęła formułowanie aktu oskarżenia - planowano iż rozprawa w sprawie morderstwa rozpocznie się w połowie września ale... wybuchła wojna.
Tutaj urywa się wszelki ślad w sprawie. Nie wiemy, co się działo ze Stanisławem Błaszakiem po 1 września 1939 roku. Nie objęła go amnestia, ogłoszona przez prezydenta Ignacego Mościckiego z 2 września. Prawdopodobnie, jako więzień oskarżony o ciężkie przestępstwo, pozostał za kratami aresztu śledczego przy ul. Franciszkańskiej do 11 września, kiedy to do Gniezna wkroczyli Niemcy. Jego dalszy los pozostaje jednak na tę chwilę nieznany.
* * *
Pamięć o morderstwie, którego dokonano dokładnie 80 lat temu na drodze między Gębarzewkiem a Pawłowem, przetrwała we wspomnieniach mieszkańców z okolic tych miejscowości. Historia zbrodni, dokonanej na niewinnej osobie, wywarła u współczesnych tak wielkie wrażenie i jednocześnie tak silną odrazę, że powtarzana była z pokolenia na pokolenie. W toku szukania dodatkowych informacji w sprawie, rozmawiałem z kilkoma mieszkańcami z okolic Pawłowa i wszyscy wiedzieli o jaką sprawę chodzi, choć szczegóły rozmyły się w mroku dziejów. Dziś postarałem się je przypomnieć.
Z całej powyższej historii do naszych czasów nie istnieje już szkoła w Pawłowie (zamieniona na dom mieszkalny), a polną drogę, na której doszło do zbrodni, lata temu wyłożono asfaltem. Jedynym memento o tragedii, jaka rozegrała się na polach między Pawłowem a Gębarzewkiem, jest grób ofiary na miejscowym cmentarzu. Anioł, od dziesiątków lat stojący nad grobem Zofii Zmurzanki, mógłby równie dobrze pojawić się nad ciałem zamordowanej, leżącym w śniegu, w tym niemym geście rozłożonych rąk i zamyślenia - dlaczego żeś to uczynił? Odpowiedzi nie znamy do dziś.
* * *
Z tego miejsca chciałbym podziękować za pomoc w poszukiwaniu materiałów pracownikom Archiwum Państwowego w Poznaniu oddział w Gnieźnie. Podziękowania kieruję także do sołtysa Gębarzewa p. Tomasza Ryszczuka oraz p. Marka Zygmunta, wnuka Michała Zygmunta. W materiale wykorzystano informacje z przedwojennej prasy oraz Archiwum Państwowego w Poznaniu oddział w Gnieźnie
Historię powyższą uznaję za niedopowiedzianą, wybrakowaną, stawiającą znak zapytania - o dalszy los mordercy oraz tego, czy i kiedy dosięgła go w końcu kara. Jeśli ktokolwiek posiada jakiekolwiek informacje w sprawie, zdjęcia lub dokumenty, proszę o kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.