Tym razem w sprawie, która trwa już od połowy 2014 roku, zeznawali świadkowie, także osoby znające Piotra M. Na rozprawie, która miała miejsce w Sądzie Rejonowym w Gnieźnie, stawili się czterej wezwani – żona oskarżonego, taksówkarz, policjant biorący udział w akcji oraz księgowa jednej z instytucji samorządowych, w której Piotr M. wynajmował pomieszczenia na prowadzenie działalności gospodarczej.
Ostatnia rozprawa w tej dość głośnej sprawie, kiedy to w czerwcu 2014 roku znany sportowiec Piotr M., próbował za pomocą gróźb, także pozbawienia życia rodziny, wymusić pieniądze od gnieźnieńskiego przedsiębiorcy, odbyła się w lipcu 2015 roku. Od tego czasu była już dwukrotnie odraczana, a teraz w kwietniu 2016 roku w końcu miała swoją kontynuację. Sąd postanowił w sprawie przesłuchać świadków, gdyż obie strony nie doszły do porozumienia w sprawie odszkodowania, jakie miałby otrzymać przedsiębiorca.
Postać na polanie
Jako pierwszy zeznał policjant z Wojewódzkiej Komendy Policji, który brał udział w akcji zatrzymania oskarżonego. Jak przyznawał, dobrze pamiętał fakt zatrzymania Piotra M. w Lesie Miejskim. Jak dodał, akcja była od początku zaplanowana i jednocześnie długo nie wiedziano, z kim przyjdzie się zmierzyć funkcjonariuszom. Mimo iż już były podejrzenia co do możliwego sprawcy, podejrzewano iż może być ich więcej: - Po podjęciu pieniędzy przez taksówkarza śledziliśmy go, poruszaliśmy się za nim, gdyż najwyraźniej wracał z powrotem do Gniezna. Nie znam dokładnie topografii miasta, ale dotarliśmy do jakiegoś lasu, dlatego podjęliśmy penetrację terenu. W trakcie tego przejazdu zauważyliśmy dużą polanę, a w pewnym momencie z wysokiej trawy podniosła się głowa postaci, która obserowała nas z odległości 150 metrów od samochodu. Na nasz widok zerwał się, złapał rower i zaczął uciekać, dlatego ruszyliśmy pościg za nim po leśnym dukcie. W trakcie jazdy, w miejscu z którego ruszył rowerem, zauważyłem plecak, który porzucił w którym znajdował się pakiet rulonów, mających udawać pieniądze - stwierdził funkcjonariusz i opowiedział dalej, jak wyglądało już zatrzymanie Piotra M., który kontynuował ucieczkę przez Las Miejski: - Po około czterystu metrach goniony porzucił rower i zaczął uciekać między drzewami, a w trakcie tej gonitwy został w końcu zatrzymany. Po obezwładnieniu powiedział, że nazywa się Piotr M. Od razu zaczął opowiadać, że został do tego zmuszony i nie był to jego pomysł, dlatego zapytałem, kto go do tego zmusił, ale nie potrafił nikogo wskazać ani podać rysopisu. Po złożeniu zeznań, mecenas poszkodowanego zapytał wprost funkcjonariusza: - Czy oprócz Piotra M. spotkaliście jeszcze kogoś w lesie? Policjant odpowiedział, że nikogo nie widzieli. Adwokat ponowił pytanie, tym razem wprost pytając o to, czy w lesie napotkano żonę oskarżonego, czemu funkcjonariusz także zaprzeczył. Jak dodał, odpowiadając na kolejne pytanie, działanie Piotra M. mogło być zaplanowane: - Moim zdaniem wszystko było od początku zaplanowane. Być może oskarżony nie zaplanował każdej czynności, nie wiedząc co się przydarzy, ale wszystko co robił było konsekwencją wcześniej podjętych kroków i było nakierowane na jeden cel.
Kurs za 100 złotych
Kolejnym świadkiem, przesłuchanym w tej sprawie, był taksówkarz. Jak przyznał wezwany przed sąd, pamiętnego dnia skończył już pracę i wracał do domu z pizzą dla rodziny, kiedy otrzymał telefon z nieznanego numeru: - Odebrałem go, gdyż często otrzymuję wezwania na telefon od różnych osób i usłyszałem, że jest kurs na Cielimowo. Wówczas odmówiłem i przekazałem, że już skończyłem pracę. Ten ktoś nalegał i stwierdził, że to dobry kurs i w końcu powiedziałem, żeby poczekał - stwierdził taksówkarz. Dodał, że odwiózł jedzenie do domu i w końcu pojechał na kurs: - Umówiliśmy się, że jak będę wolny, to zadzwonię i ten miał mi podać adres. Kiedy w końcu zadzwoniłem, otrzymałem adres na ulicę Piaskową w Cielimowie. Kiedy tam dotarłem, nie mogłem znaleźć takiej ulicy. Dzwoniłem do kolegi, który mi powiedział iż takiej nie ma - mówił świadek. Wówczas też próbował zapytać kierowcę samochodu dostawczego, który przejeżdżał ulicą. Mimo otwartego okna, kierowca tego pojazdu nie zareagował na pytanie taksówkarza. Dziś podejrzewa, że tym pojazdem musieli się poruszać policjanci obserwujący teren. W końcu kiedy podjechał do miejscowego sklepu, zapytał jego obsługę o wskazaną ulicę. Stwierdzono, że takiej nie ma i taksówkarz doszedł do wniosku, że ktoś go wrobił w fałszywy kurs: - Zadzwoniłem pod ten numer znowu i wówczas przekazano mi, że nie chodzi o ulicę Piaskową, ale o drogę z piasku. Pokierował mnie przez Cielimowo, podając dokładnie jak mam jechać pod wskazany adres. Tam stał mężczyzna przed domem, od którego miałem odebrać paczkę. Cały czas byłem na telefonie i kiedy potwierdziłem odebranie przesyłki, rozłączył się. Dostałem plecak, który wydał mi się lekki i położyłem go na tylnym siedzeniu. Zapytałem jeszcze osobę, która mi go dała, gdzie mam go zwieźć, to odpowiedziała, że nic nie wie. Widziałem, że mężczyzna był przestraszony - zeznawał taksówkarz. Za kurs otrzymał od podającego paczkę dwa banknoty o nominale 50 złotych. Z powrotem kurs odbył się tą samą drogą, jednak w trakcie jazdy ponownie skontaktował się Piotr M., który zaczął kierować taryfę południowymi ulicami miasta, aż w końcu skierował go w ul. Grunwaldzką, prowadzącą w kierunku Lasu Miejskiego. Oskarżony co chwię wypytywał mnie, czy nikt za mną nie jedzie, gdzie jestem oraz dokładnie mi mówił gdzie mam dalej jechać: - Powiedział mi, że będzie taka dróżka w las, przy której miałem stanąć. Przejechałem ją, ale się cofnąłem i tam zobaczyłem sylwetkę w lesie 50 metrów od drogi. Była w kapturze, ale przez telefon przekazała mi, że mam wyrzucić torbę. Otworzyłem okno z mojej strony i wyrzuciłem ten plecak na drogę. Taksówkarz szybko wrócił do swojego domu, gdzie natychmiast powiedział swojej żonie o tym, co go spotkało. Jak zeznał, nie skończył mówić, kiedy pod jego dom podjechała policja.
Zarówno adwokat, jak i prokurator rejonowy zadawali kolejne pytania do taksówkarza. Chcieli wiedzieć dlaczego podjął się tak ryzykownego kursu, widząc iż dzieje się coś dziwnego. Jak przyznał, często zdarza się podejmowanie przesyłek czy zakupów dla różnych osób, jednak ten przypadek był dziwny od momentu, kiedy zaczął łączyć ze sobą fakty w trakcie kursu. Zaczęło się od poszukiwań ulicy, milczącego kierowcy samochodu, poprzez lekką paczkę i zdenerwowanego mężczyznę, po kluczenie w lesie. Zauważył też, że w pewnym momencie ktoś śledził jego samochód. Dodał jednak, że po prostu bał się o swoje życie i chciał to mieć za sobą. Podejrzewał, że w torbie mogą być pieniądze lub narkotyki. W pewnym momencie seria pytań, kierowanych do taksówkarza, wyraźnie zaczęła go wyprowadzać z równowagi. Prokurator i adwokat chcieli jednak dokładnie ustalić jego rolę w sprawie i dlatego dopytywano także o każdy szczegół akcji, łącznie ze sposobem nawracania na drodze: - Ja nie mogę sobie pozwolić na arogancję wobec klienta czy to mojego czy przypadkowego. Każdego muszę obsłużyć tak, by był zadowolony - mówił taksówkarz, odpowiadając na zarzuty, że nie zrezygnował z kursu w momencie, kiedy podejrzewał iż coś jest z nim nie tak. Poszkodowany obecny w sali rozpraw przypomniał, że kierowca miał pretensje do niego o całą te akcję: - Chciałby pan uczestniczyć w takiej sytuacji? Chyba nie, bo ile to wszystko mnie zdrowia psychicznego kosztowało, to chyba pan się nigdy o tym nie przekona - powiedział taksówkarz do poszkodowanego, który z pewnym przekąsem przyznał: - No pewnie nie przekonam się. Dodać należy, że po tych wydarzeniach przedsiębiorca zaczął chorować na serce, co także zostało ujęte w trakcie sprawy.
Lokal na własność?
Sprawę kłopotów finansowych Piotra M. nakreśliła już pracownica jednostki samorządowej, w której oskarżony wynajmował lokale pod działalność gospodarczą: - Jak przebiegała realizacja umowy pod kątem opłat? - zapytała sędzia Katarzyna Czyżowicz. Księgowa odpowiedziała: - M. był obciążany fakturami za dzierżawę pomieszczeń zgodnie z umową, a które cyklicznie co miesiąc były przekazywane mu do firmy. Z płatnościami było jednak gorzej, gdyż na początku jeszcze jakoś szło, a później z roku na rok pojawiały się zatory. W związku z tymi zaległościami, majątek przedsiębiorstwa był systematycznie przejmowany i to trzykrotnie. Zdaniem świadka po raz pierwszy przewłaszczenie nastąpiło w 2012 roku na kwotę 13 tysięcy złotych, po raz drugi w 2013 roku na kwotę 35 tysięcy złotych, a trzeci raz w styczniu 2014 roku – ponad 100 tysięcy złotych. W czerwcu 2014 roku, kiedy doszło do zdarzenia, Piotr M. miał zalegać na kwotę... 1400 zł.
Mecenas poszkodowanego, słysząc o tylu przewłaszczeniach i długach Piotra M. zapytał wprost: - Jaki był powód tego, że państwo kontynuowaliście od 2012 roku umowę z panem M., skoro były takie problemy? Księgowa odpowiedziała: - To były indywidualne rozmowy z dyrektorem. Zawsze dawaliśmy szanse. Poszkodowany sam stwierdził: - To czy ten obiekt był przypisany dla pana M.? Ja też dzierżawiłem swojego czasu lokale od Miasta czy Starostwa i jak były odsetki to po trzech miesiącach było wypowiedzenie umowy, więc kto tu decydował o tym? Wy robiliście krzywdę temu człowiekowi, jeśli on sobie nie radził i zadłużenie wzrastało do 100 tysięcy złotych i nie zerwano umowy. Świadek jednak stwierdziła, że nie jest w stanie na to odpowiedzieć.
Utrzymać się na powierzchni
- Na temat tych wydarzeń dowiedziałam się po fakcie, kiedy to się stało - stwierdziła na początku swoich zeznań żona oskarżonego. Tym samym otwarto przestrzeń do licznych pytań, jakie mecenasi skierowali do świadka. Jak przyznała: - To, co się działo z mężem przez dłuższy okres nie brało się z niczego i te zobowiązania były ogromne, co świadczy przekazanie sprzętu na rzecz tych zobowiązań. Dodatkowo były one względem Urzędu Skarbowego, ZUS i Urzędu Miasta. Moim zdaniem na czerwiec 2014 roku kwota zadłużeń wynosiła około 150 tysięcy złotych - przyznała żona oskarżonego i jak dodała, spore zadłużenie dotyczyło opłaty za podatek od gruntu: - Należność na rzecz Urzędu Miasta z tego tytułu obejmowało 7 lat, o opłacie którego dowiedzieliśmy się praktycznie półtora roku od rozpoczęcia działalności.
Jak przyznała żona oskarżonego, nie mieli żadnych oszczędności. Dom był własnością banku, a po całej sprawie i opuszczeniu aresztu przez Piotra M., małżeństwo zdecydowało się na kilka kroków. Jednym z nich była rozdzielność majątkowa, a drugim – sprzedanie domu w Cielimowie. Przypomnijmy iż Piotr M. był sąsiadem poszkodowanego i ich domy znajdowały się około 30 metrów od siebie. Nieruchomość pod Gnieznem została sprzedana za kwotę ponad 800 tysięcy złotych. Z tej kwoty, z tytułu spłaty kredytu do banku wróciło ponad 600 tysięcy złotych. Za pozostałe kwoty spłacono część zadłużeń, a także kupiono mieszkanie w centrum Gniezna: - Mąż nie chciał sprzedaży tego domu. Wierzył, że jego sytuacja finansowa się polepszy - stwierdziła w trakcie odpowiadania na pytania. Decyzję o sprzedaży domu podjęli w styczniu 2014 roku, jednak usilne starania by to zrobić, świadek miała podejmować już w roku poprzednim.
Obrońca oskarżonego próbował wypytywać o stan zdrowia Piotra M.: - Pogarszający się stan męża był widoczny już dwa lata wcześniej, ale twierdził iż sobie z tym poradzi i nie potrzebuje lekarza. To się gromadziło i tak się w pewnym momencie skumulowało. Miał wahania, gdyż raz wydawało się iż jest zdrowy, a za dzień za dwa wpadał w depresję, nie potrafił wstać z łóżka i ruszyć ręką. Lekarz stwierdził, że miał też myśli samobójcze. Zasłaniał się zasłoną dymną przede mną i dziećmi i nie mówił o swoich problemach - stwierdziła żona oskarżonego. Dodała, że znajomi mogli zauważyć, że coś jest nie tak z Piotrem M.
Po zeznaniach świadków, mecenas poszkodowanego złożył wniosek o wykonanie kolejnych badań lekarskich, dokonanych przez biegłych. Mają oni ostatecznie i niezależnie stwierdzić, czy Piotr M. był poczytalny w trakcie trwania całego zdarzenia, które trwało dwa tygodnie. Wniosek ten wypłynął z tego, że pozostali lekarze, którzy wykonali badania na zlecenie prokuratury oraz prywatnie powołanego biegłego przez przedsiębiorcę, są niejednoznaczne i znacząco różne. Obrońca oskarżonego poparł ten wniosek i złożył swój o powołanie dwóch kolejnych świadków, związanych ze środowiskiem hokejowym, w którym działał dawniej Piotr M. Sąd przychylił się do tych wniosków i wyznaczył kolejne terminy rozpraw i przesłuchań.