Był 12 grudnia 1929 roku i wielu gnieźnian już myślało o nadchodzących świętach Bożego Narodzenia. Mimo to, czasy ku radosnemu ich przeżywaniu nie były zbyt pomyślne. Wyzwolone zaledwie dekadę wcześniej państwo, które ledwo co podnosiło się gospodarczo, wkrótce miało stanąć przed zagrożeniem światowego kryzysu, który Polska odczuje dość szczególnie. Niemniej, mimo wzrastającego powoli bezrobocia w samym Gnieźnie, niektóre zakłady mogły się szczycić utrzymywaniem poziomu produkcji - w końcu są takie gałęzie gospodarki, które skutki kryzysu mogły nie odczuwać aż tak mocno.
Do takich zakładów na terenie Gniezna należał młyn parowy Leona Foltynowicza, znanego w mieście przedsiębiorcy. Jego firma znajdowała się u zbiegu ul. Chrobrego i Mickiewicza i zajmowała dwa odrębne budynki - dom mieszkalny z pomieszczeniami administracji, w którym obecnie mieści się drogeria, oraz siedzibę zakładu. Ten ostatni obiekt, składał się z kilku części, przy czym najbardziej imponujący był budynek od strony ul. Mickiewicza - pięciokondygnacyjny gmach, mieszący różne pomieszczenia z urządzeniami mechanicznymi i magazynem.
Ognisty podmuch
W czwartek 12 grudnia praca rozpoczęła się w swoim normalnym trybie. Było kilka minut po 10 rano, kiedy nadmłynarz Gwizdała, schodząc do piwnicy zakładu, poczuł zapach dymu i zauważył lekką mgłę unoszącą się w pomieszczeniu. Wychodząc, spotkał przybyłego akurat do zakładu urzędnika, z którym razem zeszli na dół. Nie odnajdując źródła dymu, także po przeszukaniu parteru i stwierdzeniu, że nie wiadomo skąd się on wydobywa, urzędnik udał się do pomieszczeń biurowych w celu zatelefonowania do straży pożarnej. Tymczasem Gwizdała podążył na drugie piętro, by poinformować o kłopocie pracującego tam przy mieleniu kaszy młynarza.
Straż, która tak jak dzisiaj stacjonowała przy ul. Chrobrego, pojawiła się na miejscu po kilku minutach. Zaznaczyć tu należy, że wówczas jej skład stanowili ochotnicy, którzy na co dzień zajmowali się pracą w swoim zawodzie, a funkcję strażaków pełnili z poczucia obywatelskiego obowiązku. Kiedy wóz ratowniczy podjechał pod budynek młyna, gęsty dym zaczynał wydobywać się z piwnicy budynku, gdzie później zlokalizowano źródło ognia. Ten zaś, coraz szybciej zajmował wszystko na swojej drodze. Strażacy, którymi dowodził Ludwik Heliński (z zawodu architekt), błyskawicznie podjęli się gaszenia ognia z dwóch stron - od ulicy Mickiewicza oraz od podwórka zakładu.
Wkrótce na miejsce przyjechały także wozy gaśnicze z pobliskich koszar piechoty oraz kolei, które również przystąpiły do działania. Ogień jednak obejmował coraz większe partie budynku. Cały był co prawda ceglany, jednak drewniane stropy i słupy nośne oraz zawartość magazynowanego w nim towaru, była łatwopalna. Pożar zajmował coraz wyższe partie budynku, a w pewnym momencie ze wszystkich okien zaczął buchać żar tak silny, że w znajdującej się w kamienicy na przeciwko Kawiarni Wiedeńskiej pękły szyby.
Ratowanie miasta
Sytuacja w pewnym momencie wymknęła się spod kontroli i jedyne, czego mogli w tym momencie dokonać strażacy, było zabezpieczenie sąsiednich budynków. Wiał silny wiatr, który znosił płomienie i unoszące się gorejące fragmenty na inne domy. Na ich dachach zgromadzili się ludzie i ratownicy, którzy polewali papę wodą by nie zajęła się od opadających, płonących elementów. Strażacy do gaszenia ognia też użyli długich drabin, z których strumieniem wody polewali płonący obiekt, chcąc stłumić płomienie zagrażające domu mieszkalnemu Leona Foltynowicza oraz pobliskiemu kinu Polonia. To właśnie w tym czasie została wykonana fotografia, przedstawiająca płonący gmach i prowadzoną akcję gaśniczą - widać na niej strażaków gaszących ogień od góry z drabiny oraz prawdopodobnie na parterze budynku.
W ciągu niemal godziny młyn spłonął doszczętnie, a wyraźnym sygnałem wypalenia wnętrza było zawalenie się konstrukcji dachu do środka budynku. Kiedy około godziny 13 runęła południowa ściana, wciąż trwały zmagania strażaków z ogniem, którego źródło ostatecznie zlokalizowano w piwnicy. Akcji przyglądały się tysiące mieszkańców miasta, którzy przybyli zobaczyć ten największy pożar, jaki miał miejsce w mieście od wielu lat. Cały teren pomagała zabezpieczać przed gapiami grupa żołnierzy z pobliskich koszar piechoty, jednak nie wszędzie udało się nad tym zapanować. Kiedy waliła się wspomniana ściana młyna, cegły spadły zaledwie kilka metrów od stojących w pobliżu obserwatorów tego dramatycznego widowiska.
Dość "efektownie" musiało wyglądać zburzenie komina zakładowego, który na wskutek pożaru zaczął się przechylać, grożąc przewróceniem. Tlące się zgliszcza dogaszano do późnego wieczora, a jeszcze tego samego dnia rozpoczęto zliczanie strat poniesionych w wyniku pożaru.
W środku zakładu spłonęło wiele urządzeń młócących oraz innych maszyn. Straty wstępnie oszacowano na pół miliona złotych, co było w owym czasie kolosalną sumą, a sam zakład był ubezpieczony na ponad 600 tysięcy złotych. Szczęściem w nieszczęściu było to, że w środku nie znajdowało się zbyt dużo zmagazynowanych worków ze zbożem oraz mąką oraz to, że w trakcie tej tragedii nikt nie zginął. Poszkodowanych na zdrowiu zostało dwóch strażaków - jeden zwichnął kostkę w trakcie ucieczki z walącego się budynku, a drugi zatruł się dymem, tracąc przytomność przez to na jakiś czas.
Podejrzenia i podziękowania
Wydawać by się mogło, że niespełna 50-letni Leon Foltynowicz stracił właśnie majątek i jedyne źródło utrzymania. Tymczasem w dzień później, w trakcie składania zeznań w komisariacie policji, przedsiębiorca został aresztowany. Dlaczego? Istniało realne prawdopodobieństwo, że było to... umyślne podpalenie. Okazało się bowiem, że mężczyzna przybyły rano, którego napotkał Gwizdała po wyjściu z piwnicy, był przedstawicielem urzędu skarbowego. Jego zadaniem było tego dnia opieczętowanie niektórych pomieszczeń. Z jakiego powodu? Tego nie wyjaśniono - czy Leon Foltynowicz zalegał z opłatami, czy było to działanie zupełnie niezwiązane z jego osobą. Faktem jednak było iż przedsiębiorcę aresztowano na dwa dni - wypuszczony w sobotę, natychmiast udał się do redakcji lokalnego dziennika Lech. Gazeta Gnieźnieńska, by nadać osobiste podziękowanie:
Wielmożnemu Panu Prezydentowi Barciszewskiemu, Dowództwu 69 p.p., Wielm. Panom Inżynierowi Matuszewskiemu i Naczelnikowi Helińskiemu, dzielnym Strażakom miejskim i kolejarskim, Wojsku oraz Wszystkim, którzy w trakcie pożaru okazali nam tyle ofiarnej pomocy, składamy na tej drodze najszczersze podziękowanie.
Leon Foltynowicz
W dwa dni po pożarze, także prezydent miasta Leon Barciszewski opublikował komunikat urzędowy, skierowany do gnieźnian. Podkreślał w nim z jakim dramatycznym zdarzeniem mieli do czynienia wszyscy świadkowie tego dnia:
W czwartek dnia 12. grudnia 1929 r. nawiedziła miasto nasze ciężka katastrofa pożarowa. Żywioł straszny, przerażający, w oczach tysiącznych tłumów zniszczył zabudowania młyna, zasilany huraganowym niemal wichrem, zagrażając poważnie całej dzielnicy miasta. Były chwile, w których wszyscy zwiątpiewali zupełnie, czy pożar uda się zlokalizować.
Dokonały tego dzieła jednak straże pożarne miasta Gniezna, kolejowa i wojskowa. Strażacy pracowali z lekceważeniem życia i zdrowia, z poświęceniem bezgranicznem, z olbrzymią odwagą i brawurą. Dzięki ich wysiłkom pożar nie rozszerzył się na inne obiekty, co mogło mieć skutki zupełnie nieobliczalne.
Niechaj wszyscy ci, którzy uratowali miasto nasze od nieobliczalnej i strasznej klęski, która nam groziła zechcą przyjąć na tej drodze od tegoż miasta, najserdeczniejsze podziękowanie i uznanie (...).
Koniec wszystkiego
Straty były wielkie, aby pokryć koszty odbudowy gmachu i wznowienia działalności z własnych środków - uszkodzony budynek został rozebrany, a ocalałe pomieszczenia pozostały niezagospodarowane. To był koniec nie tylko samego interesu, ale przysługujące pogorzelcowi odszkodowanie, miało jednak zostać przyznane.
W praktycznie pół roku po tym zdarzeniu 16 maja 1930 roku, Leon Foltynowicz wyszedł po południu ze swojego ocalałego z ognia domu przy ul. Chrobrego 30, udając się do fryzjera. Po drodze spotkał znajomego, któremu przekazał iż czuje się nieswojo, dlatego prosił go o asystę.
Po wyjściu z zakładu, skierował się do budynku Komunalnej Kasy Oszczędności na rogu ul. Mieszka I i Chrobrego (dziś bank). Na swojej drodze spotkał jeszcze ks. Zabłockiego, z którym zamienił kilka słów. Po wejściu do Kasy, Leon Foltynowicz udał się do biura dyrektora by porozmawiać w sprawie odbioru pieniędzy, jakie miał otrzymać za spalony młyn. W trakcie rozmowy nagle chwycił się za pierś, wstał i w pewnej chwili padł nieprzytomny na kanapę. Wezwany na miejsce lekarz stwierdził już tylko śmierć 50-letniego przedsiębiorcy. Nagła śmierć Leona Foltynowicza, stała się powodem rozlicznych plotek, które natychmiast rozeszły się po mieście. Zapewne też z tego powodu, dokładny opis śmierci przedsiębiorcy, podano na łamach dziennika Lech.
Sześć lat po śmierci Leona Foltynowicza, nieruchomość po dawnym zakładzie wraz z domem mieszkalnym, zostały sprzedane. W 1936 roku zakupiło je Towarzystwo Akcyjne "Lech", które było m.in. wydawcą Lecha. Gazety Gnieźnieńskiej. W niecały rok później w miejscu, w którym stał spalony młyn, powstał trzypiętrowy gmach drukarni. Budynek ten istnieje do dzisiaj, choć upaństwowiony w okresie PRL-u zakład, przestał istnieć na przełomie XX i XXI wieku. Obecnie jest on w posiadaniu prywatnego inwestora, który planował ulokować w nim obiekt handlowy. Dzięki swojego rodzaju opiece konserwatorskiej, budynek zyskał ceglaną elewację, która niejako nawiązuje do stojącego w tym miejscu przed ponad 86 laty gmachu młyna parowego Leona Foltynowicza.
Zdjęcie przedstawiające pożar, a pochodzące z archiwum ilustracji Koncernu Ilustrowanego Kuriera Codziennego, zostało zaprezentowane na łamach portalu dzięki uprzejmości Narodowego Archiwum Cyfrowego.