- Zadbałam o to, żebyście w poważnym i dojrzałym wieku, nie byli, mówiąc potocznie grubaskami - te słowa premier Ewy Kopacz od początku wzbudziły kontrowersje w środowisku oświaty. Również i uczniowie przyjęli rewelacje z pewnym dystansem. Czy słusznie? Dla wielu nowe przepisy są zwykłym „bublem” prawnym. - To są słowa i nic więcej. Uczniowie jak będą chcieli, to będą jedli sztuczne, słodkie jedzenie - twierdzą wspólnie wychowawcy i właściciele sklepików szkolnych. W niektórych szkołach sytuacja jest wprost absurdalna.
Nowa ustawa nakazuje wyeliminowanie z asortymentu sklepików wszystkich produktów, które zawierają m.in. nadmierne ilości cukru czy soli: batony, chipsy, słodkie napoje gazowane, napoje energetyczne itd. Zmiany objęły też produkty, które do tej pory wydawały się być dobrą alternatywą dla „sztucznej żywności”, jak np. drożdżówki czy obiady w stołówkach. Te pierwsze zaczęto wykonywać według nowych przepisów, a z tymi drugimi są problemy.
- Na pewno ustawa jest dobra dla młodzieży. Dla mnie niestety oznacza ona mniejsze obroty, ale dołożyłam wszelkich starań, by dostosować się do wymagań, jakie zostały wydane - twierdzi sprzedawczyni w sklepiku szkolnym gnieźnieńskiego Ekonomika. W sklepie pojawiła się więc zdrowa żywność oraz takie produkty, które nie przekraczają norm zawartości niektórych składników, określonych w ustawie. Poza tym niektóre z nich są na specjalne zlecenie: - Drożdżówki i inne piekarnicze wyroby są wykonywane przez jedną z gnieźnieńskich piekarni. Właściciel firmy bez problemu dostosował się do norm, a wyroby w smaku nie straciły zbyt wiele - przyznaje sprzedawczyni. W ofercie znalazły się także koktajle, wyrabiane ze świeżych owoców. Cena 1 zł za kubek wydaje się być atrakcyjną, a sam napój jest na pewno bardzo dobry.
W innej szkole, w której podobny sok jest wyrabiany na miejscu, sprzedawca przyznaje: - Teraz owoce są jeszcze świeże i z tego roku. Co jednak, kiedy przyjdzie zima i pojawi się żywność importowana? Przecież w tym też jest na pewno chemia, która szkodzi zdrowiu. Trzeba będzie to przemyśleć, ale jeśli będę musiał z tego zrezygnować, to jest to kolejna strata dla mnie. Już i tak teraz jest gorzej przez te zmiany - przyznaje. W wielu szkołach podstawowych czy gimnazjach, sklepiki szkolne nie uruchomiły swojej działalności w tym roku. Wielu z dotychczasowych sprzedawców czy dyrektorów placówek po prostu przekalkulowało sprawę i wynik nie był zbyt pomyślny: - Osoba, która prowadziła sklepik wyliczyła, że to co może sprzedawać, nie przyniesie jej zysku i nie pokryje kosztów wynajmu, który też nie jest duży. U nas w sklepiku nie było wcześniej napojów gazowanych czy chipsów. Były drożdżówki, bułki i wafle różnego rodzaju. Tak naprawdę na tym się kończyło - przyznaje Paweł Matkowski, dyrektor Gimnazjum nr 2.
Zdaniem wielu dyrektorów placówek, a także samych nauczycieli i pracowników szkoły, nowa ustawa niczego nie rozwiązuje: - Mam wrażenie, że te przepisy to wylanie dziecka z kąpielą. Jeśli dzisiaj zabraniamy dzieciom cukru, a herbata bez cukru im nie smakuje, to oni zaczną zaraz kojarzyć, że zdrowe jedzenie jest niedobre. Moim zdaniem lepiej byłoby wprowadzać te zmiany stopniowo i uczulać na niezdrową żywność. Trzeba zaczynać od edukacji rodziców, aby wprowadzali takie zmiany w domach, a wtedy nie będziemy mieli problemów w szkole - uważa Paweł Matkowski i dodaje: - Idea słuszna, ale realizacja jak zwykle. Czy faktycznie jest problem z realizacją ustawy?
- Ja w sklepiku słodyczy już nie mam, ale muszę uczulać jeszcze uczniów, by nie jedli słodyczy i innych tych „zabronionych” produktów w pomieszczeniu przy sklepiku. Skąd ja mogę wiedzieć, czy Sanepid nagle nie wejdzie i stwierdzi, że narusza to przepisy? - pyta sprzedawczyni z Ekonomika. Sprawdziliśmy sytuację w samej Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej: - To rozporządzenie narobiło spore zamieszanie, ale nie ma żadnych dokładniejszych wytycznych w tej sprawie. Nie ma wyjaśnień do tych przepisów. Do dziś nie przeprowadzono z nami żadnych szkoleń w tej sprawie. Póki co czekamy, bo ma być narada inspektorów za kilka dni - przyznaje Elżbieta Filipak, kierownik Sekcji Higieny Żywności z gnieźnieńskiego Sanepidu.
Najlepszym przykładem absurdalnego podejścia do sprawy, jest sytuacja w I Liceum Ogólnokształcącym. Na terenie placówki znajduje się sklepik, który już zmienił asortyment, ale w sąsiednim budynku, należącym do muzeum, znajdują się dwa automaty, które w szkołach również zostały zabronione. Można w nich kupić „produkty zakazane” jak napoje zimne i ciepłe oraz batony: - Jeżeli to nie jest szkoła, to z naszej strony nie można mieć jakichś pretensji i egzekwować czegokolwiek. W ustawie pisze o placówkach szkolnych i wychowawczych - twierdzi Elżbieta Filipak. Tymczasem do automatów w każdą przerwę ustawiają się kolejki uczniów, chcących skosztować „zakazanego owocu”: - Co zrobić. Jeśli nie byłoby tych automatów, to niektórzy na pewno przynosiliby swoje słodycze do szkoły. Dla sklepiku to strata, ale przejście do automatu nie jest dla nas problemem - przyznaje Tomek, jeden z licealistów. - Głupia sprawa, bo większość wie, że słodycze tuczą, ale czasem każdego ma prawo najść ochota na coś bardzo słodkiego - dodaje Monika.
Młodzież szturmuje (niekiedy dosłownie) sklep znajdujący się przy ul. Sienkiewicza, gdzie przybiegają w przerwie uczniowie z placówek szkolnych, znajdujących się przy tej ulicy oraz ul. Sobieskiego. Pozostaje pytanie o możliwość wychodzenia w trakcie pobytu na lekcjach, ale kto się tym teraz przejmuje, kiedy uczniowie "sami decydują o sobie". - Na początku myślałam, żeby podzielić jeszcze szafki z produktami na te dla osób pełnoletnich i niepełnoletnich. Potem z tego zrezygnowałam, bo przecież nie będę sprawdzać uczniom dowodu i tego, czy mają ukończone 18 lat - twierdzi jedna ze sklepikarek.
Sytuacja wydaje się być znormalizowana, jeśli chodzi o stołówki, gdzie najbardziej dotkliwym jest ograniczenie soli w wydawanej żywności. Póki co, młodzież jeszcze nie protestuje w szkołach, tak jak to miało miejsce na początku września w jednej z placówek w Gorzowie Wielkopolskim: - Przyzwyczają się, bo w zasadzie sprawa jest dla nich utrudniona, ale nie do obejścia - twierdzi jeden z nauczycieli I LO i dodaje. - Absurdem w całej sytuacji jest to, że nie ma narzędzi do wykonywania tych przepisów, a uczniowie jeśli chcą, będą jeść słodycze po lekcjach. Problem więc nie leży po stronie szkoły, a wychowania w domu.