Oczekiwał składu z Insterburga (ob. Czerniachowsk) w Prusach, który podążał do Berlina, a który powinien być tu już jakiś czas temu. Z informacji które uzyskał wcześniej, miał on małe spóźnienie. Teraz jednak nie wiedział co się dzieje. Zgodnie z ostatnim raportem wysłanym ze stacji w Inowrocławiu, pociąg powinien już tu być.
Wypatrując w ciemności świateł lub jakiegokolwiek sygnału o zbliżającym się składzie, widział jedynie lampy sygnalizacyjne wzdłuż torów. Głuchą ciszę, która zaczynała go coraz bardziej niepokoić, przerwał dzwonek telefonu...
* * *
Nocny pociąg pospieszny gnał co sił. Był znacznie opóźniony, a wszystko przez to, że w Toruniu musiano podczepić do niego dwa dodatkowe wagony. To nie zmienia jednak faktu, że na Posen Hauptbahnhof (Poznań Główny) miał stawić się o 1:58, a mijając właśnie stację Trzemeszno, była już 1:29. Maszyniści postanowili wyciągnąć jak najwięcej obrotów z obu lokomotyw, które ciągnęły długi skład wagonów pasażerskich.
Chwilę po minięciu trzemeszeńskiej stacji, torem w przeciwną stronę podążał skład towarowy, który dawał długie sygnały gwizdkiem. Nie przywiązując do tego wagi, „pośpiech” gnał dalej, zbliżając się do Talsee, dziś znanego jako Jankowo Dolne. Była 1:30 w nocy, kiedy nagle maszyniści poczuli, że lokomotywą zakołysało. W ułamku sekundy potem parowóz przewrócił się na bok, ryjąc kadłubem po torze kolejowym. Druga z lokomotyw odbiła się od pierwszej i wpadła na sąsiedni tor, a na obu ciężkich maszynach zaczęły rozbijać się drewniane wagony z pasażerami, których większość była pogrążona w głębokim śnie.
* * *
Zawiadowca, odbierając telefon, od razu rozpoznał głos dróżnika, który pełnił służbę kilka kilometrów od Gniezna: - Pociąg wykoleił się w Talsee, potrzebna pomoc! - zapewne usłyszał w słuchawce. Informacja o katastrofie szybko zaczynała się rozchodzić po Gnieźnie, pogrążonym w głębokim śnie. Na nogi postawiono służby ratunkowe, szpital i kolejarzy przebywających na stacji. Obudzono lekarzy w domach, znajdujących się najbliżej dworca. Sprawdziły się procedury, obowiązujące na pruskich kolejach - nakazywały one, aby pod parą i gotowy do wyjazdu zawsze znajdował się jeden stacyjny parowóz. Teraz wystarczyło podczepić kilka wagonów i ruszyć z pomocą w kierunku miejsca zdarzenia.
Miejsce katastrofy
To, co zastano po przyjeździe pierwszych osób niosących ratunek, wstrząsnęło wszystkimi. W wykopie pogrążonym w zupełnej ciemności rozświetlanej płomieniami, na całej szerokości toru leżały rozbite dwie lokomotywy, a za nimi znajdowało się kilka strzaskanych wagonów. Niektóre z nich, zwłaszcza te na przodzie, wbiły się z impetem jeden na drugi, powodując zmiażdżenie przedziałów i w efekcie uwięzienie pasażerów w niebezpiecznej pułapce. W chwili zderzenia wybuchł też gaz, którym oświetlano pomieszczenia wagonów, powodując tym samym pożar.
Kiedy przybył pierwszy pociąg ratunkowy z Gniezna, część pasażerów zdążyła już wyjść z wagonów. Wybijali okna rękoma i nogami, aby uwolnić się potrzasku. Dla innych było to niemożliwe, gdyż zostali zakleszczeni lub byli zbyt mocno okaleczeni, by opuścić przedziały o własnych siłach. Niektórzy natychmiast rzucali się do pomocy innym, znajdującym się w pozostałych wagonach. Część popadła w odrętwienie, a widok strasznie pokaleczonych ciał spowodował, że tracili zmysły. Nikomu nic się nie stało tylko w dwóch ostatnich wagonach, które jako jedyne co prawda się wykoleiły, ale nie zostały poważnie uszkodzone.
Nadchodzi pomoc
Wraz z pierwszym pociągiem ratunkowym, na miejscu pojawili się lekarze, którzy widząc ogrom tragedii nie wiedzieli jak postępować i komu najpierw udzielać pierwszej pomocy. Brakowało sprzętu potrzebnego do uwalniania rannych czy wyciągnięcia ciał, a akcję utrudniały panujące ciemności.
W ciągu następnych dwóch godzin na miejsce zdarzenia przyjechały kolejne pociągi – ratunkowy z Inowrocławia i sanitarny z Poznania. Wkrótce też do Gniezna odjechał pierwszy transport ciężko rannych, a ze stacji przewożono ich natychmiast do szpitala miejskiego. Kolejnych przewożono do Poznania i Inowrocławia. Początkowo nie można było nawet oszacować ilu jest rannych, gdyż przednie wagony, w tym pocztowy były tak strzaskane, że trzeba było je wszystkie rozbijać i podnosić, aby sprawdzić czy ktoś pod nimi nie pozostał. Trzeba było też ugasić częściowo palące się fragmenty wagonów. W akcję ratowania włączyli się inni pasażerowie, także mieszkańcy Wymysłowa, którzy usłyszeli w nocy huk. Do pomocy ruszyli także robotnicy kolejowi, którzy nocowali w pobliżu toru.
Lekarze pracowali na miejscu do 10 rano, a wielu rannych było uwięzionych w wagonach nawet przez kilka godzin. Było krótko po południu, kiedy na miejsce wypadku dotarł fotograf jednej z inowrocławskich gazet, który wykonał kilka ujęć katastrofy. Na jednej z nich widać nawet ciała poukładane przy jednym z wagonów. Na podstawie tych fotografii można stwierdzić, z jak ogromną katastrofą mieli do czynienia ówcześni. Dość tego, że wszystkiemu przyglądać musieli się pasażerowie innych pociągów. Co prawda wyznaczono objazdy, ale nie wszystkie składy miały nimi przejeżdżać, dlatego podróżni niektórych kursów po dojechaniu w pobliże katastrofy, musieli pieszo przechodzić obok miejsca zdarzenia i wsiadać do pociągów czekających po drugiej stronie.
Śmierć przedstawicieli wielu narodowości
Początkowo prasa donosiła o wielu zabitych i kilkudziesięciu rannych, w tym kilkunastu ciężko. Wśród tych ostatnich był palacz o nazwisku Beyer z Gniezna. Ostatecznie, mimo różnych przekazów, dziś można powiedzieć, że na miejscu zginęło 8 lub 9 osób. Kolejne trzy miały umrzeć w gnieźnieńskim szpitalu. Źródła różnie zaliczają na listę zmarłych jedną z osób, znalezionych… kilka kilometrów od miejsca zdarzenia. Ujawniono bowiem zwłoki kobiety niedaleko stacji Trzemeszno, a które rzekomo należały do jednej z pasażerek. Przypuszczalnie będąc w szoku po katastrofie, oddaliła się w ciemnościach z miejsca zdarzenia.
Ostatecznie dziś wiemy, że w katastrofie zginęło lub zmarło z ran kilkanaście osób, choć pełną listę trudno ustalić. Jak podawała wstępnie prasa, na miejscu zginęli:
- Heinz Ernst Otto Graf von Kayserlingk, kadet marynarki lat 14 z Mitawy na Łotwie
- Hilmar Theodor Karl Otto Grav Kayserlingk, kadet marynarki lat 13 z Mitawy na Łotwie
- Pułkownik Sotow, inżynier telegrafów z Petersburga, towarzysz braci Kayserlingk
- Książę Konstanty Aleksander Bebatow z Petersburga
- Juliusz Isaak, kupiec z Berlina
- Kupiec Abramowicz wraz z żoną i dzieckiem z Kijowa
- Kupiec Razawiet Moryc Ziedllin z Petersburga
- Żona portiera Pieta z Olsztyna
- Mężczyzna o nieznanym nazwisku.
Szybkie śledztwo
W dniu katastrofy na miejsce przybył minister Paul von Breitenbach z Berlina, by osobiście zobaczyć rozmiary katastrofy. Od razu rozpoczęto też śledztwo, prowadzone przez gnieźnieńską prokuraturę, które bardzo szybko wskazało winowajców. Za takowych uznano robotników kolejowych, jak i maszynistów z pociągu. Ci pierwsi wykonywali na tym odcinku prace remontowe i zdaniem śledczych, niedbale przymocowali nowe szyny do podkładów. Później tłumaczono, że miano tego dokonać po przejeździe feralnego pociągu, a na trasie obowiązywało ograniczenie prędkości. Do niego nie dostosowali się sami maszyniści, którzy chcieli nadrobić spore opóźnienie. Ten splot czynników spowodował, że doszło do tragedii. Czy kogoś ukarano? Tego już niestety nie wiemy...
Wyjaśnień w sprawie tragedii zażądał cesarz niemiecki Wilhelm, a jego żona cesarzowa Augusta Wiktoria von Schleswig-Holstein poprosiła o informacje o stanie zdrowia osób, które trafiły do szpitala w Gnieźnie. Gazety donosiły o okropnym stanie, w jakim znalezione zostały ciała zabitych. Zmarły Heinz Kayserlingk, syn łotewskiego hrabiego, został znaleziony z kartką pocztową w ręku, którą pisał do matki w Mitawie. Rzekomo było na niej zapisane słowa, że do celu dotarł szczęśliwie…
Dziś
Dziś miejsca katastrofy nie upamiętnia żadna tablica. Ze zdjęć wykonanych na miejscu tragedii można wywnioskować, że doszło do niej na wysokości wsi Wymysłowo koło Jankowa Dolnego (kilkaset metrów na wschód od przystanku tej miejscowości). W miejscu, gdzie doszło do tragedii, obecnie wznosi się wiadukt nad torami, ale widoczny na powyższych zdjęciach budynek dróżnika nadal istnieje.
Kilka lat temu podejmowano już próbę upamiętnienia tragedii przez środowiska regionalistów z Pałuk i Ziemi Gnieźnieńskiej, ale jak dotąd - bezskutecznie. Pamięć o tym zdarzeniu wciąż pozostaje odległa.
Artykuł opublikowany po raz pierwszy 2 czerwca 2015 roku
Zobacz także: Miejsce katastrofy