Z perspektywy zwykłych mieszkańców naszego powiatu sprawa wydawać może się mało istotna, bo dotyczy tylko dwóch osób. Mimo to, po zapoznaniu się z dokumentami, które są w ich posiadaniu wynika, że ofiarą takiej działalności mógł paść każdy. Mowa o małżeństwie Suszczewiczów, którzy byli mieszkańcami Modliszewa. Byli, ponieważ obecnie, jak twierdzą, boją się mieszkać na swojej działce z domem. Wszystko za sprawą sąsiada, który kilka lat temu na posesji obok prowadził niebezpieczną działalność. A urzędnicy na to pozwolili.
O sprawie informowały ogólnopolskie media już w 2013 roku, kiedy zaczęło się poszukiwanie sprawiedliwości w tej sprawie. Teraz, po 8 latach, jest to już tylko historia urzędniczej i sądowej bezduszności, w której zwykły, szary obywatel zostaje sam ze swoim problemem.
Beczki i pojemniki za płotem
Działka z domem i dawnym gospodarstwem oraz studnią. 20 metrów obok tej posesji jest sad, który również należy do małżeństwa Suszczewiczów. Pomiędzy tymi nieruchomościami znajduje się jeszcze jedna, wąska działka, której właścicielem jest ktoś inny, a na której stał tylko budynek gospodarczy. Małżeństwo przez kilka lat remontowało dom w Modliszewie, mając nadzieję iż na starość będą mogli zamieszkać w tym miejscu. W 2007 roku zobaczyli, że na działce znajdującej się obok posesji zaczął się ruch – do opuszczonego budynku zwożono różne pojemniki. Zarówno mniejsze, jak i nawet tysiąclitrowe. Jak się okazało, właścicielka nieruchomości wynajęła teren jakiejś firmie. Nie pojawiła się żadna nowa tablica informująca o jej istnieniu w tym miejscu, ale stała za to stara, mówiąca o produkcji, która już tu nie działała. Sam budynek gospodarczy był niezbyt praktyczny do prowadzenia nowej działalności – szeroki na 5 metrów, długi na 25 metrów. Mimo to przetwórstwo ruszyło. Jakie? Niebezpieczne.
- Nikt nas o zdanie nie pytał, ani gmina, ani starostwo. Nikt. Zaczęli zwozić beczki, z początku wstawiali je do budynku gospodarczego. Zaczęli je „gotować”. Początkowo było tak, że pojawiały się dwie-trzy beczki tygodniowo, tysiąclitrowe Mauzery. Później zaczęło się to rozrastać, stało to wszędzie. Wtedy, na początku, pracowało tu dwóch ludzi, którzy wsypywali wapno i polimery do tych beczek, a w których były jakieś środki przywożone z drukarni. Następnie to mieszali wiertarką przemysłową na dworze, bo budynek był za mały. Stało to tak dwa tygodnie na zewnątrz, żeby zaistniała jakaś reakcja chemiczna, a po dwóch tygodniach to wciągali do środka - wspomina dziś Józef Suszczewicz. Początkowo nie wiedziano, na czym polega ta działalność. Od zatrudnionych tu pracowników dowiedziano się jedynie, że firma należy do „doktora ochrony środowiska”, a sama praca jest jedynie uciążliwa, a nie szkodliwa. Zwłaszcza dla zdrowia i środowiska. Uwierzyli.
Wizyty u lekarzy
Problemy ze zdrowiem rozpoczęły się, kiedy małżeństwo wprowadziło się w końcu do wyremontowanego domu. - Z czasem zaczęło się zdarzać, że w ciągu dnia mieliśmy duszności, pokaszliwaliśmy. Najgorzej robiło się wieczorem - drętwienie twarzy, duszności, poczucie ciężkości. Miałam wrażenie, że to może być stan związany z zawałem i już w 2008 roku chodziłam do lekarza, bo objawy na to wskazywały. Po zrobionym EKG lekarz stwierdził iż nic tego nie potwierdza - przyznaje Anna Suszczewicz.
Małżeństwo zdaje sobie sprawę, że wiek zawsze robi swoje, ale ilość schorzeń, które pojawiały się „z dnia na dzień”, zaczynały ich niepokoić. - W 2008 roku oboje już byliśmy u okulisty. Mam wadę wzroku od dzieciństwa, ale była to wada pozwalająca na pracę. Byłam główną księgową, uczyłam się na studiach podyplomowych ukończonych w 2005 roku i jeździłam samochodem. Nie można powiedzieć, że wzrok tak nagle zaczął się pogarszać, że w pewnym momencie nie mogłam już czytać dokumentów - informuje Anna Suszczewicz. W końcu nie mogła też dalej pracować. W 2009 roku, kiedy miała 50 lat, przeszła na stałą rentę z powodu utraty wzroku - schorzenia, które wcześniej nie występowało.
Zdrowie pana Józefa również zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Będąc niewiele starszym od żony, zaczął mieć duszności. W końcu przyszła diagnoza - astma oskrzelowa. Z czasem zaczęły dochodzić kolejne dolegliwości. Wszystko u osób, które jeszcze do niedawna nie narzekały na swój stan zdrowia i prowadziły normalny tryb życia. Teraz lista schorzeń jest bardzo długa, poparta dokumentacją medyczną, która z roku na rok tylko się powiększała.
Mimo to, początkowo nie łączono ze sobą faktów. Sąsiedztwo było uciążliwe, jako zakład pracy, ale według otrzymanych informacji, nie było szkodliwe – mieszkańcy mieli świadomość, że zarządza tym ktoś, kto się zna na ochronie środowiska, dlatego nie przeczuwali iż może być odwrotnie. Z czasem beczki i inne pojemniki zaczynały zalegać na całej posesji, zarówno blisko działki z domem, jak i od strony sadu. Mimo iż za budynkiem firmy wylano betonową posadzkę, to spora część towaru zalegała na gołej ziemi, będąc wystawiona na działanie warunków atmosferycznych. Zakład istniał do 2012 roku i zaprzestał działalności tak nagle, jak ją zaczął.
Bez wiedzy sąsiadów
Krótko przed tym, zanim firma zmieniła siedzibę, małżeństwo zaczęło przypuszczać, że być może za ich stan zdrowia odpowiedzialna jest jej działalność. Wynikało to z diagnoz, podczas których niekiedy nie potrafiono znaleźć przyczyn dolegliwości, ale w przypadku pana Józefa jeden z lekarzy wprost przyznał, że przypuszczalnym powodem może być „kontakt ze środkami chemicznymi”.
W końcu państwo Suszczewiczowie zaczęli drążyć, na jakiej zasadzie w takim bezpośrednim sąsiedztwie można było ulokować taką działalność oraz na jakich zasadach ona działa. Już wkrótce okazało się, że wbrew dotychczasowym zapewnieniom, przetrzymywane na tej działce pojemniki wcale nie są takie bezpieczne. Do tego w sprawie zaczęło się pojawiać coraz więcej znaków zapytania, a małżeństwo odkryło, że firma nigdy nie powinna była powstać w takim miejscu. Przynajmniej z logicznego punktu widzenia – zaraz obok budynków mieszkalnych. Na wszystko są jednak dokumenty.
Jak się okazało, w czerwcu 2007 roku Starostwo Powiatowe w Gnieźnie wydało pozytywną decyzję na prowadzenie działalności przez ww. firmę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt iż w dokumentach występuje także numer posesji... państwa Suszczewiczów. - Wskazał moje działki, tę i tamtą, że też są jego. On wskazał w decyzji, że to są też jego i on tym włada - twierdzi pan Józef. Co ciekawe, zgoda Starostwa Powiatowego obejmowała całą listę odpadów niebezpiecznych, dopuszczonych do wytworzenia oraz przewidywanych do zbierania i transportu w ilościach, które przekraczały znacznie decyzję wydaną w tym samym miesiącu przez wójta Gminy Gniezno. Ten bowiem wyraził pozytywną opinię na „magazynowanie odpadów w hali produkcyjno-magazynowej w ilości do 4,5 Mg/miesiąc”, czyli po prostu 4,5 tony. Wystarczy jednak spojrzeć nawet na zdjęcia wykonane przez poszkodowanych, że tego materiału było kilka razy więcej - beczki i pojemniki były porozmieszczane niemal po całej nieruchomości, od posesji z domem aż do sadu z owocami i warzywami.
- Nie robili tego w nocy, tylko w dzień. Pracownicy bez żadnych zabezpieczeń pracowali, bez maseczek, bez niczego. Nic nie wskazywało, że są to rzeczy toksyczne - przyznaje Anna Suszczewicz, a następnie dodaje: - Jak wystawiali te beczki, to były z zaciekami. Widać na zdjęciach, że są oklejone, ale oni je turlali, czy czasem na wózku przewozili. W tej posadzce było pełno dziur, a pracownik, który otwierał te beczki przed budynkiem, to mówił iż kryli te dziury Atlasem, bo to wszystko wsiąkało w ziemię, to co rozlewali. Tam, gdzie był grunt, to też wsiąkało - twierdzi.
Analizy, opinie i znowu analizy
Połączenie faktów, jakim było pogorszenie stanu zdrowia z tym, co się działo u sąsiada na działce, zdecydowało o powiadomieniu o wszystkim odpowiednich służb oraz instytucji. Zanim do tego doszło, firma zniknęła: - On tłumaczył to tym, że on się rozwijał i miał tu za mało miejsca - mówi Anna Suszczewicz.
W maju 2013 roku Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w Poznaniu zlecił badania gleby w rejonie wskazanych działek, z których zostały pobrane próbki z głębokości około 30 cm. Wszystkie cztery punkty wykazały znaczące przekroczenie normy ilości fenolu. Wojewódzki Instytut Ochrony Środowiska w Poznaniu zgłosił szkodę w środowisku do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w związku z przekroczeniem ilości fenolu, ale RDOŚ zlecił ponowne badania na fenol i krezol. Tym razem jednak stwierdzono iż... przekroczenia norm fenolu nie ma, a krezolu jest niewielkie. W związku z tym postępowanie umorzono. Co jednak ciekawe, kolejne badania prowadzono wyłącznie pod kątem występowania tylko ww. związków, pomijając inne możliwe szkodliwe substancje, które mogły trafić do gleby. Wówczas państwo Suszczewiczowie zlecili analizę innej instytucji, które to ostatecznie wykazały występujące skażenie – te dokumenty jednak nie zainteresowały urzędników.
Zgodnie z opinią Politechniki Łódzkiej, wydanej na polecenie Prokuratury Rejonowej w Gnieźnie, żaden z przyjmowanych w Modliszewie odpadów nie kwalifikował się do prowadzenia procesów odzysku poza instalacjami. W tym celu wymagana była także zmiana sposobu użytkowania budynku, sporządzenie projektu technicznego oraz wydanie decyzji środowiskowej: - On po prostu wykorzystał swoją wiedzę, żeby oszukać, dostać decyzję na to miejsce, które mu się podoba i nie patrzył na ludzi i środowisko. Jak jest dalej napisane w tej opinii „Problem odzysku poza instalacjami reguluje Rozporządzenie Ministra Środowiska” – można w nie wejść i tam jest napisane, co można poza instalacjami. Absolutnie nie ma żadnego wyrobu, które on wskazał w decyzji substancji, które miał odzyskiwać - twierdzi Anna Suszczewicz.
Grochem o ścianę
W sumie w sprawie prowadzonych było osiem śledztw. W każdym z nich organy, które zajmowały się ich prowadzeniem, nie podchodziły do sprawy w sposób, jakiego można by oczekiwać. Policja zabrała próbkę wody ze studni na zlecenie Prokuratury na okoliczności sprawdzenia, czy zawiera związki chemiczne niebezpieczne dla zdrowia i życia ludzi – wyników badania nigdy nie poznano. Prokuratura przekazała próbki przetworów owoców z sadu do analizy, choć – zdaniem małżeństwa – nie pochodziły z ich sadu, bo są one nadal w ich posiadaniu. Nie wiedzą nawet skąd te próbki były. Mimo prośby o to, by opinię biegłych lekarzy można byłoby powierzyć komuś spoza województwa, zignorowano tę kwestię. Małżeństwo miało istotne obawy, gdyż właściciel firmy w ich opinii miał różne znajomości w wielu instytucjach.
Przy ustalaniu wpływu działalności zakładu na zdrowie Suszczewiczów, pominięto szereg dolegliwości, na które skarżą się poszkodowani, w tym m.in. przewlekłe zapalenia krtani, polineuropatię, osłabienie siły mięśniowe, zaburzenia pracy serca, zaburzenia równowagi, wysypki, zaczerwienienie skóry, podrażnienie śluzówki nosa i gardła itp.
Niemniej, opinia poznańskiego Zakładu Medycyny Sądowej wydana w sierpniu 2013 roku stwierdzała, że „dostępny materiał dowodowy nie daje podstaw aby wymienione w dokumentacji medycznej procesy i jednostki chorobowe potwierdzone u pokrzywdzonych Anny i Józefa Suszczewiczów miały wyłącznie wspólne podłoże osobniczo-genetyczne i nie były uwarunkowane dodatkowo ekstremalnymi środowiskowymi czynnikami, w których przebywali w okresie 6-iu lat (2007-2013 r).” Ciekawszy jest za to inny fragment tej opinii, która choć wskazuje na zróżnicowanie chorobowe występujące u obu osób, to zaznaczono również: „Przyjmując, że częstotliwość i nasilenie chorobowych dysfunkcji czynnościowych organizmu u obu pokrzywdzonych (opisanych indywidualnie wcześniej) nastąpiły ewidentnie w przedziale czasowym (2008-2013 r) tj. pełnej aktywności produkcyjnej firmy emitującej toksyczne zagrożenie, należy wskazać na wysokie prawdopodobieństwo udziału niekorzystnego wieloczynnikowego toksycznego oddziaływania sprawczego w wymiarze tzw. toksyczności przewlekłej (…)”. Jednoznacznie nikt nie stwierdza, że zdrowie państwa Suszczewiczów podupadło przez działalność firmy, ale nikt też nie wskazuje bezpośredniej przyczyny takiego stanu rzeczy, jak schorzenia, które wystąpiły w ciągu tego okresu. Wiele wskazuje bowiem, że wpływ na to mogły mieć lotne związki organiczne, które z oczywistych powodów nie są dziś do wychwycenia.
Równie ciekawa w tej całej sprawie jest opinia Politechniki Łódzkiej z kwietnia 2015 roku, wydanej również na polecenie Prokuratury Rejonowej w Gnieźnie, która wykazała m.in.
„(…) działalność gospodarcza polegająca na przetwarzaniu odpadów niebezpiecznych i innych niż niebezpieczne na działce nr (…) w Modliszewie nigdy nie powinna być prowadzona. Miejsce to nie nadaje się do prowadzenia tego typu działalności i powinno to zostać rozstrzygnięte na etapie raportu o oddziaływaniu na środowisko, decyzji środowiskowej i pozwolenia na zmianę sposobu użytkowania. Z całą pewnością stanowiła ona zagrożenie dla zdrowia zamieszkujących na sąsiedniej działce osób.”
„istnieje skażenie gleby i wód podziemnych lotnymi związkami organicznymi (rozpuszczalnikami) ale wobec braku norm prawnych nie można określić, czy zostały przekroczone standardy jakości środowiska. Oznaczone wartości stężeń wskazują na niewielkie skażenie, ale trzeba pamiętać, że badanie zostało wykonane ok. 2-3 lata po zakończeniu działalności zakładu. Z całą pewnością wartości stężeń LZO w glebie i wodzie wcześniej były wyższe.”
„Generalnie niedopuszczalne jest magazynowanie na powierzchni ziemi odpadów niebezpiecznych bez zabezpieczenia przed przedostaniem się tych substancji (np. poprzez rozlanie, rozszczepienie beczki itp.) do środowiska.”
„cała działalność firmy (…) w Modliszewie prowadzona była z naruszeniem prawa. Lokalizacja inwestycji odbyła się bez stosownych pozwoleń, bez wymaganej prawem procedury oceny oddziaływania na środowiska, a jedynie pozwolenie w tej sprawie wydał organ do tego nieuprawniony.”
Wskazania tego dokumentu są rażące i – teoretycznie – powyższe uwagi powinny zainteresować odpowiednie organy. Tak się jednak nie stało. Odpowiedzialności nie poniósł nikt, a zakład nadal działa, ale w innej lokalizacji i pod inną nazwą.
- Jest tyle krzywdy, tyle bólu, tyle oszustwa. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego tak się dzieje - przyznaje Anna Suszczewicz. Jak dodaje, w trakcie toczącej się batalii o sprawiedliwość doszli do tego, że właściciel firmy występował jako biegły w sprawach związanych ze środowiskiem. Nie mówią tego wprost, ale pytani o pozostałych sąsiadów z najbliższej okolicy przyznają, że w ciągu kilku lat działalności, w innych gospodarstwach w pobliżu zmarły przynajmniej trzy osoby – wszystkie na raka. - My przegrywamy nie dlatego, że my nie mamy racji, tylko dlatego, że organy nie widzą dokumentów, które my mamy, a to jest nieuczciwe. Gdybym ja zaprzestała walki, to ja bym się gorzej czuła. On to zrobił kosztem środowiska, kosztem naszego zdrowia - przyznaje z żalem Anna Suszczewicz.
Małżeństwo ma stosy dokumentów, które wyraźnie pokazują, że pozwolono na naruszenie prawa oraz szkodzenie środowisku, ale nikt z tego tytułu nie poniósł żadnej odpowiedzialności. Tak samo stało się, kiedy w kwietniu 2014 roku z działki, na której działała firma, wywieziono górną warstwę ziemi. Dokąd? Nie wiadomo.
W 2018 roku w opuszczonym budynku doszło do wycieku z powodu awarii przyłącza wodociągowego, który został zauważony dopiero po kilkunastu dniach (nikt wówczas nie przebywał na działce państwa Suszczewiczów). Jak się okazało, woda z terenu dawnej firmy spływała na działkę małżeństwa, zalewając także piwnicę. W związku z tym, poproszono jednego z członków rodziny, aby zawilgocone przez to ściany skuł na tyle, by mogły wyschnąć. Efektem tego był podrażnienie skóry na rękach, która nosiła ślady odparzeń. Ślady fenolu są widoczne w otoczeniu - to czerwony nalot, pojawiający się w miejscach, gdzie spływa woda.
Absurdalna sytuacja miała miejsce już w tym roku. W maju właściciel nieruchomości, na której kilka lat temu znajdował się zakład, zaczął rozbiórkę budynku. Dach pokryty eternitem był skuwany młotkiem i zrzucany na ziemię (zamiast, jako produkt azbestowy, ostrożnie demontowanym i odkładanym w celu utylizacji).
Nieruchomość była niezbędna w kolejnej próbie uzyskania odszkodowania za utratę zdrowia. Jeszcze w maju złożono wniosek do sądu, aby podjęto decyzję o wstrzymaniu rozbiórki i powołaniu biegłego, który przyjrzy się budynkowi - przede wszystkim jaki był jego stan, przyłącza i miejsce awarii z 2018 roku. Sąd rozpatrzył sprawę i powołał biegłego… w połowie września br. Budynek tymczasem już od kilku tygodni nie istniał. Znajdującą się obok niego studnię zasypano. Czym? Tego też nie wiadomo.
- My jesteśmy wrakami ludzi. My mamy przestać? Nie przestaniemy - przyznaje Anna Suszczewcz. Pan Józef dodaje: - Walka będzie trwała tak długo, jak pożyjemy.