W Sylwestra 31 grudnia 1918 roku Gniezno zostało obronione - tak dziś po latach można już mówić o wydarzeniach, które miały miejsce przeszło wiek temu. Bolesław Kasprowicz junior, który swoje wspomnienia z tego czasu spisał w publikacji „Byłem juniorem” nie brał osobiście udziału w działaniach militarnych. Mimo to w swoich słowach opisał tamten czas, kiedy do Grodu Lecha
Zdziechowa zażądała jednej tylko ofiary. Poległ szewc z Wrześni - Wincenty Dondajewski. W mieście rodzinnym sławi jego pamięć ulica jego imienia. Mam go jeszcze w oczach, kiedy powstańcy przywieźli go do Gniezna na plac wewnątrz koszar piechoty, ułożonego na chłopskim wozie. Wracali z całym oddziałem niemieckim, rozbrojonym i wziętym do niewoli. Niestety, nie dożył też Polski wolnej i zjednoczonej ten dzielny żołnierz, który wówczas wrześnian do walki prowadził, Wiewiórkowski. Pod Rynarzewem koło Bydgoszczy został później ciężko ranny i wzięty do niewoli. Wkrótce zmarł w szpitalu w Bydgoszczy. Pozostanie wzorem powstańczej ofiarności.
Wieczorem obywatele miasta wylegli na ulicę. Radość rozpierała wszystkich. Około 21 wyszedłem z domu. Nie wtajemniczając nikogo w swój zamiar, skierowałem swe kroki do proboszcza kapituły archikatedralnej, kanonika Jasińskiego, który mimo polskiego nazwiska był Niemcem i agresywnym hakatystą. Chciałem zwrócić się do niego, aby polecił bić w dzwony. Nie dopuszczałem myśli, aby w takiej chwili miał nie zabrzmieć w Gnieźnie głos Wojciecha, największego po Zygmuncie krakowskim dzwonu kościelnego w Polsce. Po drodze spotkałem grupę znajomych, między innymi młodego wikarego przy katedrze. Gdy powiedziałem mu o swoim zamiarze, oburzył się i rzekł kategorycznie:
- Mój panie, sami wiemy co mamy czynić!
Zawróciłem do domu, zgaszony, wyrzucając sobie zbyt może obcesowe, młodzieńcze ustosunkowanie się do tej sprawy, mając jednak w duchu nadzieję, że przecież Wojciech obwieści to, co każdemu Polakowi pierś rozpierało. Omyliłem się. Dzwon Wojciech, który od bitwy pod Cecorą (1620 r.) dwa razy w tygodniu słał o zmroku w dal jęczącą modlitwę za poległych w tej bitwie Polaków, nie obwieścił grodowi Lecha jego wyzwolenia.
Kilkanaście dni następnych spędziłem w biurze komendy garnizonu jako „pisarek”, do której to funkcji zgłosiłem się jako nie wyćwiczony cywil. Wystawialiśmy przepustki na wyjazd z miasta itp. Tymczasowym stemplem dowództwa garnizonu była pieczątka „Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” w Gnieźnie”.
Dnia 2 czy 3 stycznia roku, dyżurując w komendzie, przyjąłem zamiejscowy telefon. Sam Regierungspräsident (odpowiednik polskiego wojewody) v. Günther z Bydgoszczy pytał o komendanta Kittla. Dowódca kazał mi odpowiedzieć, że go nie ma. Na to pruska ekscelencja:
- Proszę powiedzieć panu komendantowi Kittlowi, że go zapraszam na pertraktacje do Bydgoszczy. Zapewniam bezpieczeństwo osobiste, proszę o wiadomość.
Na tej rozmowie, która była niewątpliwie skutkiem Zdziechowy, skończyło się. Nie czas był na tego rodzaju pertraktacje.
W tym okresie panowało w komendzie wielkie ożywienie. Zanosiło się na drugą próbę odbicia Gniezna przez Grenzschutz. W akcji mającej przeciwdziałać tym zakusom brał komendant Kittel żywy udział. Zarzucił wahania, które nurtowały go w godzinach Zdziechowy.
Koniec.