Kontynuując wątek wspomnień Bolesława Kasprowicza, syna gnieźnieńskiego fabrykanta, dochodzimy do przełomowego momentu w wyzwalaniu Gniezna spod panowania zaborcy. Autor pamiętnika „Byłem juniorem” nie opisuje szczegółowo wszystkich kwestii związanych z ruchami powstańców, ale raczej swoje spostrzeżenia z sytuacji, które stały się też jego udziałem.
Spisując po latach wspomnienia, nie potrafił do końca dobrze umieścić w czasie określonych zdarzeń, jednak jego słowa pozwalają spojrzeć na działania, jakie podejmowały konkretne osoby w tych decydujących chwilach. Stąd też poniżej pojawia się jedynie wspomnienie z wyjazdu delegatów Gniezna do Wrześni, by tam poprosić o pomoc wojskową. W Zdziechowie bowiem pojawiły się oddziały Grenzschutzu w liczbie około 400 żołnierzy, które dysponując artylerią, przygotowywały się do odbicia miasta z rąk powstańców.
W restauracji Hotelu Centralnego, gdzie było stałe miejsce spotkań kierowniczego sztabu powstania i członków Rady Ludowej, komendant Kittel spokojnie jadł obiad. Powstaniec Raźniak (kierownik kancelarii jednego z adwokatów), ruchliwy działacz społeczny, trochę demagog i nerwus, perswadował Kittlowi w wielkim podnieceniu, że trzeba iść na Zdziechowę. Kittel nie mógł się zdecydować, odnosiło się wrażenie, że inicjatywa wypadła mu z rąk. W gorączkowych rozmowach ścierały się dwie tezy. Każdy, kto tylko może, powinien wziąć karabin i iść pod Zdziechowę - brzmiała jedna. Druga zalecała przygotować się defensywnie do mogącego nastąpić ataku na miasto. Klucz do działania spoczywał jednak w ręku dowództwa, które się wahało. Zapanowała zupełna dezorientacja, a młodzież powstańcza rwała się do walki. W tej sytuacji wzięli inicjatywę w swe ręce trzej starsi obywatele miasta (robotnik Popławski, lekarz-kapitan dr Wojciech Jacobson i ks. Mateusz Zabłocki), decydując się poprowadzić młodzież pod Zdziechowę. Wyruszyli około 13.
W tym czasie zjawił się w hotelu „stary Wierba”. Szukał Ojca mego i mnie i szepnął mi do ucha, że ma wiadomości z Bydgoszczy od swych towarzyszy partyjnych socjaldemokratów, iż major dowodzący Grenzschutzem pod Zdziechową otrzymał polecenie dostarczyć do Bydgoszczy (lub w razie potrzeby rozstrzelać) sprawców „rokoszu”. Wymienił siebie, Żaka, Ojca mego i mnie. Wierbiński uznał, że powinniśmy w czwórkę opuścić miasto. Musiałem tedy odszukać Ojca i przeanalizować z nim sytuację, czy wyjechać, czy nie. Zdecydowaliśmy pojechać, lecz tylko do Wrześni, do pułkownika Grudzielskiego, z prośbą o przysłanie posiłków.
Pułkownik (późniejszy generał) Grudzielski mógł już dysponować dobrze zorganizowanym, zdyscyplinowanym oddziałem wojskowym. Łączności między komendą gnieźnieńską a Września chyba w tych godzinach nie było.
Kiedy po upływie pół godziny stanęliśmy przed Grudzielskim, spotkaliśmy się w pierwszej chwili z pewną rezerwą. Pułkownik i jego adiutant por. Tadeusz Fenrych byli, jak się okazało, w kontakcie z Gnieznem, skąd przyszła wiadomość, że pomoc Wrześni jest zbyteczna. Bodaj były nawet już rano w Gnieźnie jakieś mniejsze grupy wrześnian, które odwołano. Mimo to prosiliśmy o natychmiastowe wysłanie pomocy, gdyż wiedzieliśmy, że czas nagli. Osobista interwencja mego Ojca nie była tu bez znaczenia. Dowódca przystał. Wezwano dowódcę kompanii Wiewiórkowskiego. Zasalutował służbiście i odebrał rozkazy. Zrobił na mnie cywilu, wspaniałe wrażenie. Z całej jego postawy biła determinacja i rygor żołnierski. Miałem w tej chwili pewność, zę tylko tacy ludzie mogą wygrać powstanie.
Miałem ochotę nie wracać samochodem z naszą „delegacją”, lecz zabrać się z kompanią koleją. Zapytałem Wiewiórkowskiego, czy mnie zabierze. Popatrzył na „marnego cywila” i odrzekł z godnością:
- Jestem żołnierzem i jadę z moimi żołnierzami.
Ten prztyczek podniósł go jeszcze bardziej w moich oczach.
Wracałem tedy do Gniezna z tymi, z którymi przyjechałem. Do Wrześni zawiódł nas przypadek, rezultat naszego z nikim nie uzgodnionego wypadu był jednak bardzo dobry, jakby z najbardziej celowej akcji wyłoniony. Młodzież wyruszyła pod Zdziechowę pod wpływem żywiołowego odruchu, nie ujętego w karby żadnej organizacji wojskowej. Choć więc odznaczała się wielką brawurą, zwycięstwo byłoby drożej okupione lub nawet wątpliwe, gdyby nie pomoc zdyscyplinowanej kompanii wrzesińskiej. Nie kuszę się, zaznaczam to raz jeszcze, o opisanie historii Powstania Wielkopolskiego, lecz osobista obserwacja i bliskie zetknięcie się z tymi wydarzeniami pogląd taki, jak sądzę, uzasadniają (...).
Ciąg dalszy nastąpi