Po dość niespodziewanie szybkim zdobyciu koszar dragonów znajdujących się na ówczesnych przedmieściach Gniezna, delegacja powstańców powróciła do miasta. W kasynie oficerskim, znajdującym się na terenie kompleksu wojskowego przy ul. Chrobrego, wybrano komendanta miasta w osobie Zygmunta Kittla. Wkrótce po tym Piotr Walczak zdecydował, że Bolesław Kasprowicz junior rusza z nim dalej w kierunku Trzemeszna, które także trzeba było zdobyć jak najszybciej. Oto jak wspominał te chwile w swojej książce pt. "Byłem juniorem":
Pojechaliśmy we trzech, z szoferem. Była około 3 nad ranem, kiedy zapukaliśmy do willowego domu w Trzemesznie - miasteczku, w którym urodził się Kiliński.
Otworzył nam pan Sedzierski, właściciel handlu zbożem, który, jak mogłem wnioskować, był chyba eksponentem czynników wojskowych delegujących Walczaka. Był on komendantem Straży Ludowej w Trzemesznie, opanowanej praktycznie przez Polaków. Trzemeszna nie trzeba więc było ani odbierać, ani zdobywać. Trzeba jednak było podporządkować powstańcom stację kolejową, która dysponowała własnym przewodem telefonicznym kolejowym i mogła zatrzymać każdy pociąg wiozący żołnierzy niemieckich z frontu. Pociągi kursowały normalnie i pociąg pospieszny z Królewca wiozący demobilizowanych żołnierzy miał przechodzić za pół godziny.
Miasteczko było pogrążone w głębokim śnie, kiedy szliśmy z p. Sędzierskim w asyście polskiego dowódcy odwachu nocnego Straży Ludowej na dworzec. Zażądaliśmy od dyżurnego kolejarza, aby obudził naczelnika stacji, starszego spokojnego Niemca nazwiskiem Lehrke. Sędzierski oświadczył mu krótko
- Zna mnie pan jako człowieka przystępnego, ale od dzisiaj ja tu rządzę i pan jest od tej chwili pod moimi rozkazami.
Lehrke przyjął rozkaz z niemą rezygnacją Telegraf kolejowy zajęli polscy chłopcy ze Straży Ludowej.
Trzemeszno zostało w ten sposób, tak jak Gniezno, wzięte bez wystrzału dzięki brawurze Walczaka. Mieszkańcy miasta obudziwszy się rano dowiedzieli się, że przeszli w nocy pod rządy Komisariatu Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu, która o objęciu władzy w Wielkopolsce obwieściła już 28 czy 29 grudnia.
Następny etap naszej drogi był to dość twardy orzech do zgryzienia. Chodziło o zajęcie lub spowodowanie zajęcia miasta powiatowego Mogilna, na połowie drogi między Gnieznem a Inowrocławiem. Trzemeszno pozostawiliśmy opiece Sędzierskiego.
W Mogilnie udaliśmy się z Walczakiem na odwach Straży Ludowej, gdzie nie było jednak z kim rozmawiać. Choć dobiegała dopiero 6 godzina, zaczęło się koło samochodu kręcić żołdactwo z Grenzschutzu. Walczak dał mi na wszelki wypadek opaskę poznańskiej Rady Robotniczej na ramię. Chorągiewkę o barwach narodowych kazał już przedtem zdjąć z samochodu. Gdy wyszedłem z odwachu, podszedł do mnie jeden z żołnierzy i zapytał szorstko: „Skąd jedziesz i dokąd?” Wskazałem na moją opaskę i dodałem, że jadę jako asysta mojego sierżanta. Moje cywilne ubranie wzbudzało jednak wyraźne podejrzenie mojego rozmówcy. Walczak zorientował się w mig. Służba telekomunikacyjna nie została w Gnieźnie przerwana, a od rozpoczęcia się powstania w Poznaniu minęło już 36 godzin. Grenzschutz mógł przeto mieć już informacje i instrukcje od swych wyższych jednostek z Inowrocławia czy Bydgoszczy.
Gdy podszedł do nas drugi i trzeci żołnierz Grenzschutzu, Walczak zaczął rozprawiać z tupetem, lecz dał nam znak, że ruszamy z powrotem do Trzemeszna. Na wpół ciemnym rynku mogileńskim twarze żołdaków wyglądały upiornie. Była to ostatnia chwila, aby wracać, jeżeli nie mieliśmy się dostać w łapy Grenzschutzu i być sądzeni doraźnie. Teren wzdłuż szosy Mogilno - Inowrocław miał silne formacje Grenzschutzu, miał je i sam Inowrocław. Mogilno było w ich rękach. Trzeba się więc było natychmiast wycofać na Trzemeszno. Ledwo ruszyliśmy, kiedy kula świsnęła nam koło głów. Na szczęście tylko jedna. Szybko zanurzyliśmy się w mrok.
29 grudnia około 8 rano pożegnał się ze mną Walczak na szosie pod Trzemesznem, udając się, jak mówił, na wieś do rodziców. Może i tak było - w każdym razie zabiegał jeszcze później o dokonanie rewolucji w Mogilnie, niestety bez skutku. Nie spotkałem nigdy więcej Walczaka, tej żywej iskry powstania w Gnieźnie.
Wróciłem do domu śmiertelnie zmęczony. Ojciec mój wrócił z Poznania przede mną, w nocy i zastał Gniezno wolne. W domu naszym na Chrobrego 3 jeden ze sklepów stał pusty. Ojciec oddał go na podręczną składnicę broni. Panował tam od tej chwili ruch nieopisany.
Stosownie do ostatniego polecenia, jakie dał mi Walczak, pojechałem przed południem samochodem do Witkowa, położonego nieco bliżej granicy. Komenda Grenzschutzu umieściła się w szkole - udałem się tam w asyście powstańców. Natknąłem się na wysokiego barczystego mężczyznę w mundurze podoficera pruskiego. Pada nazwisko Nowak. Zwracam się do niego krótko:
- Proszę o oddanie broni.
Odpowiedź brzmi: - Nie oddam Panu broni.Nowak przybrał przybrał przy tym groźną postawę, chwytając za rewolwer. Sytuacja się jednak szybko wyjaśnia. Podoficer Nowak z wrzesińskiego oddziału powstańczego zmusił parę godzin wcześniej oddział Grenzschutzu do kapitulacji i był w trakcie przejmowania władzy powstańczej nad miasteczkiem. Widziałem, jak chwilę później kręcił się koło niego jakiś pruski oberlajtnant i pokornie załatwiał z nim pozostałe formalności aktu zdawania broni. Nowak był później kapitanem piechoty w pułku gnieźnieńskim i cieszył się opinią doskonałego oficera.
Na Witkowie skończyło się więc wykonywanie zleceń otrzymanych od Walczaka, mego efemerycznego dowódcy powstańczego, z którym złączył mnie los na czas zaledwie jednej doby!
W garnizonie gnieźnieńskim nie obyło się w pierwszych dniach bez chaosu. Powstańcy wiecowali na podwórzu koszarowym, maruderzy tu i tam zaczęli sobie uzurpować prawo konfiskowania żywności, szczególnie w majątkach należących do Niemców. Były wypadki samowolnego zabierania i noszenia broni. À la guerre, comme à la guerre! Objawy te zlikwidowała nowa komendantura dość szybko i po trzech dniach panował jaki taki porządek i rygor.
Ciąg dalszy nastąpi