„Kuś” znajduje się na szlakach turystycznych, doczekał się opisania w przewodnikach, a nawet nakręcono o nim film. Mowa o wzgórzu położonym w Gorzuchowie niedaleko Kłecka, które od kilku lat jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w naszym regionie, mającym jednak dość mroczną historię sięgającą 1761 roku. Zanim jednak do niej dojdziemy, podróż trzeba zacząć nieco wcześniej.
Pierwszy stos
Początek procesów o czary datuje się na XV wiek, choć oskarżenia o ich praktykowanie pojawiały się już znacznie wcześniej. To jednak w tym czasie nastąpił prawdziwy rozwój „prawodawstwa”, sankcjonującego poszczególne zachowania kobiet (przede wszystkim właśnie ich) podejrzewanych o ten proceder.
Do Polski zjawisko to dotarło na początku XVI wieku i z upływem lat znajdowało ono coraz więcej zwolenników. Przyczyn było wiele, ale przede wszystkim była to chęć usprawiedliwienia niewyjaśnionych dla ówczesnego społeczeństwa zjawisk, jak chociażby występowanie nagłych chorób z dziwnymi objawami, brak urodzaju w rolnictwie, padające bydło czy nawet rodzenie się zdeformowanych dzieci. Można powiedzieć, że czarownice stały na równi z wampirami, choć w przypadku tych drugich zagrożenie było mniejsze, jeśli zareagowano stosunkowo wcześnie. Podejrzanemu nieboszczykowi trzeba było zapewnić „wieczny spoczynek”, chociażby poprzez wbicie kołka w serce, odcięcie głowy i złożenie jej u stóp, wsadzenie cegły lub kamieni w jamę ustną lub też położenie głazu na trumnie, który miał uniemożliwić wstanie z zaświatów (zobacz także: Wielu w tem powietrzu pomarło). Czarownice były innym zagrożeniem, gdyż potajemnie żyły wśród innych i nigdy nie było wiadomo, kto im podpadnie i na kogo rzucą swój urok. Znano jednak metody, by temu przeciwdziałać...
Pierwszym przypadkiem w Wielkopolsce oraz na ziemiach polskich, odnotowanym w kronikach, jest zdarzenie z 1511 roku. Na podpoznańskim Chwaliszewie spalono wówczas nieznaną z imienia kobietę, którą oskarżono o... zanieczyszczenie piwa. Wówczas wieś ta znana była z istniejącego tam browaru, z którego złoty trunek był dostarczany do Poznania. Pewnego razu doszło do zatrucia wśród grupy mieszkańców, a poszukiwania sprawcy doprowadziły do jednej z zielarek, która miała zniszczyć „sześć warzelni piwa i zaszkodzić wielu ludziom”. Nikt nie doszukiwał się, że być może doszło do błędu w produkcji lub wykorzystania do tego zanieczyszczonej wody. Wystarczyło, by skazać podejrzaną kobietę na śmierć? Jak najbardziej. Od tego momentu ruszyła lawina, która w Polsce szacunkowo pochłonęła nawet kilkaset ofiar. W całej Europie było ich nawet kilkadziesiąt tysięcy.
Pierwsza strona „Acta oppidi Jendrzejewo ad Gnesnem” - księga radziecka i wójtowska dla miasta Jędrzejewo z lat 1640 - 1702. Akta Miasta Gniezna 1587 - 1808.
„gdy ów proszek powąchała, zaraz płód straciła”
Gniezno na mapie procesów o czary pojawić się mogło jeszcze w XVI wieku, jednak jedna z pierwszych zachowanych wzmianek odnotowana została w 1615 roku, a więc ponad sto lat po wydarzeniach w Chwaliszewie. Oto niejaka Agnieszka Goroska, pochodząca z Rusi, a mieszkająca w Jędrzejowie (dzisiejsze Cierpięgi), została oskarżona przez mieszczanina Jana Łańcuskiego o praktykowanie czarcich sztuczek. Co ciekawe, przypadek był bardzo podobny do tego, jaki miał miejsce wiek wcześniej.
- Pewnego razu żona jego poszła do Agnieszki Goroskiej, żony Mikołaja, kupić piwa, ale skoro się tegoż napili, zaraz zachorowali oboje, a dnia trzeciego ozwał się czart przez Łańcuską. Zaczem udali się do egzorcystów i wedle ich rady wykopali w domu swoim pod łóżkiem dół na dwa łokcie i tam znaleźli kilka kości, a zaduch z wykopanego miejsca wychodził wielki.Potem kopali pod progiem izdebnym na dwa łokcie i znaleźli tam kości, żyto, kopyta, gniazdo ptasie z pierzem i węgle. Gdy kopano w nocy, przyszła Agnieszka, otworzyła drzwi, zajrzała i poszła - spisano później zeznania w trakcie procesu.
W trakcie rozprawy przeciwko Goroskiej zgłosiło się o wiele więcej osób potwierdzających, że jest ona czarownicą: - Świadek Wojciech Ostrowski zeznał, że miał spór z Agnieszką o gęś, którą taż za swoją uważała, on ją zaś odebrał. Niebawem znaleziono proszek przed progiem, od którego gęsi jego pozdychały, a „pani małżonka” jego, gdy ów proszek powąchała, zaraz płód straciła. Kolejny świadek, Jakub Czaplicki, zeznał iż nieznana dziś z imienia Piotrowska miała się napić gorzałki, którą dostała od Goroskiej, po czym zachorowała i umarła. - Świadek Balcer Czablikowicz zeznał, że pewnego razu Mikołaj Goroski chciał z nim jechać ze zbożem. Agnieszka się temu opierała, a gdy mąż jej mimo to wsiadł na wóz, zawołała: „Bodaj cię tam nieszczęście ogarnęło!”. Jakoż Czablikowicz kilka razy wywrócił, poczem Goroski zawołał: „Wiem ci ja, kto tę robotę zrobił. Ha! Żonko, żonko, wszystko ty tę robotę robisz. Dać mi się Pan Bóg wrócić do domu, gnaty w tobie pogruchocę!”. Wskazuje to na to, że o czarci proceder Goroskiej podejrzewał ją nawet jej mąż. Marcin Winiarski również przyznał, że był świadkiem dziwnego zachowania kobiety, która spotkana raz pewnego wieczoru, powiedział do niego „Bodaj cię tu wszelkie nieszczęście ogarnęło!”.
Nie wiemy, kiedy i gdzie odbył się proces Agnieszki Goroskiej. Wiemy za to, że oskarżona posiadała obrońcę, który przytaczał iż Kościół sprzeciwia się procesom o czary. Sędziowie w liczbie pięciu mieszczan nakazali go zamienić na innego, gdyż tenże adwokat „sąd sobie lekce poważał”. Goroską wzięto na tortury, w trakcie których, jak zawarto w protokole, powiedziała: - Ja nic nie winna tylko Panu Bogu duszę nie uczyniłam temu panu Łańcuskiemu nic, wielka to rzecz panowie, kogo na duszę swoją wziąć. Niechaj umrę na tym krzyżu, włóżcie mnie zaraz w ogień, niechaj tych mąk nie cierpię. Cóż mogło spotkać oskarżoną? Łamanie kości, wybijanie stawów, przypalanie ogniem, biczowanie, rozciąganie, podtapianie i wiele innych...
Torturowanie kobiet podejrzanych o czary.
„dobrzem się do niego zapaliła”
Na nic były jej błagania. Kobietę torturowano, dopóki się nie przyznała: - Jużci to darmo mam taić, prawda, żem taka jest. Byłam cztery razy na Łysej górze, Łysa góra jest na drogach skieroszewskich (prowadzących do Skiereszewa - red.), kędy Boża męka była, ale teraz jej nie masz, ale mnie ta nieszczęsna białogłowa nauczyła Matuska Ziemnichowa, która dała mi proszku, abym go wsypała w piwo, kiedy kto przyjdzie po nie. Gdy chłopiec Łańcuskich przyszedł po piwo, jam mu proszku w nie wrzuciła, skądem djabła doń przywiązała - zeznawała kobieta, prawdopodobnie wykończona torturami, jakimi ją poddawano. To jednak nie wszystko, do czego się przyznała: - Gdy mnie Ofierzyna i Serdeczna namówiły, aby Łańcuskim djabła przywiązać, podpiłam sobie i nasmarowały mnie maściami i wyleciałam kominem na Łysą górę. Tam już była Matuska i Korzycka stara i Pieczarzyna. Jam się zlękła, ale one mnie obskoczyły i zaraz mnie ożeniły z tym przeklętnikiem, a ja się Pana Boga wyrzekłam i Trójce Przenajświętszej i Wszystkich Świętych Aniołów Bożych i przysięgłam mu, a on mnie w objęcia pochwycił i ręce gorące miał i gębę gorącą miał, dobrzem się do niego zapaliła. Wawrzyniec mu na imię i wziął mnie do tańca z sobą i tańcowaliśmy. Po tym tańcu obcował ze mną na Łysej górze. Co więcej, kobieta zeznała iż każda z uczestniczek tego spotkania miała swojego diabła, a „przed niemi stały stoły, ponakrywane kobiercami, półmiski cynowe, mięsa rozmaite, sarniny”, a wszystkiemu przygrywał na piszczałce kulawy chłop. Dalej Agnieszka Goroska przyznała się do sprofanowania Komunii świętej, przyjętej u OO. Franciszkanów.
Komisji sądowej było mało, więc kobietę po raz trzeci wzięto na tortury. Po nich powtórzyła praktycznie to samo, a do tego dodała iż Łańcuskich otruła, „bo mi ten mój pan zakazał i musiałam rozkazanie czynić”.
Cały czarci proceder miał trwać przez półtora roku, a ilość „dowodów” obciążających była tak duża, że wyrok mógł być tylko jeden - spalenie na stosie. Taki też werdykt usłyszała oskarżona, a zginąć miała w czwartek po święcie Matki Boskiej w 1615 roku. Jak jednak wynika z późniejszych dokumentów, kobieta wciąż pojawiała się w aktach w innych sprawach, dlatego też trudno powiedzieć, czy wyrok ostatecznie wykonano.
„ty Ku**o taka a taka Czarownico i Czarowniku poganski synu” - wypowiedź jednego ze świadków czarcich praktyk, zanotowanych w protokole podczas procesu o czary w Gnieźnie w 1691 roku. Akta Miasta Gniezna 1587 - 1808.
Diabelskie obietnice
Inny przypadek miał miejsce w 1671 roku, kiedy to przed sądem stanęły „Jadwiga młynarka, Katarzyna Wieczorkowa kmiotka i Anastazja mielcarka”. Rozprawa toczyła się w ratuszu Jędrzejowa, znajdującym się na dzisiejszym Bednarskim Rynku. Wszystkie kobiety były oskarżone o czary i choć pierwsze tortury nic nie przyniosły w ich zeznaniach, to już kolejne pozwoliły na zebranie ciekawych informacji.
Czarownice miały zostać zmuszone do milczenia przez samego diabła, który obiecał im, że jak wytrzymają męki, to wyjdą na wolność. Ich zeznania były zbieżne z tymi, jakie padły pół wieku wcześniej w przypadku Agnieszki Goroskiej - była Łysa Góra, tańcowanie i spółkowanie z diabłem. - Nadto przyznały się Jadwiga i Wieczorkowa, że pana swego Ignacego Malczewskiego, czarnym proszkiem posypały, gdy szedł z pola do domu, „ażeby w niezgodzie z imością panią małżonką swoją zostawał i śmierć w tem miał”, że Katarzyna synowi swemu na zdrowiu szkodziła i konia jego proszkiem posypała. Tyle w tej sprawie wystarczało, by kobiety zostały skazane na spalenie na stosie.
Diabeł w sali sądowej
Równie dramatyczny przebieg miała historia, która wydarzyła się w marcu 1689 roku. Przed sądem stanęła karczmarka imieniem Zofia oraz jej przybrana córka Dorota. Zostały one oskarżone o to, że parały się magią. Zarzuty te skierował wobec nich szlachcic Samuel Bieganowski, który żądał przeprowadzenia śledztwa. Skąd wzięły się te rewelacje? Ze słów Doroty, która liczyła sobie 11 lat.
Oto bowiem dziewczynka, która trafiła wraz ze swoją macochą do domu córki Bieganowskiego, zaczęła opowiadać niestworzone rzeczy. Dość, gdyby mówiła to domownikom, ale ona rozpowiadała to wszędzie - że przybrana matka uczyła jej magii, że bywała z nią na Łysej Górze, a nawet miała rzekomo pokazywać różne sztuczki. Dość też, że stwierdziła iż macocha zakazała jej chodzenia do spowiedzi. - (...) nauczyła mnie znajdować ślepych raczków i zatruwać ludzi, gnijące ślepe raczki trzymałam w puszce. Kazała posypywać jedzenie, które ktoś chciał z nią zjeść, a nawet wkładać do garnka. Nikomu tego nie zrobiłam, bo nie chciałam tego i nie szukałam ślepych raczków, a ponieważ nie chciałam się niczego więcej uczyć, matka często tak strasznie mnie biła prętem lub kijem, że prawie mnie zabiła - zeznawała dziewczynka.
W trakcie zeznań, nagle zaczęła się dziwnie zachowywać. Kiedy sędzia ją zapytał, co jej jest, odparła: - Mój chłopiec jest w oknie w domu naprzeciwko. Nie kryjący zdziwienia sędzia dopytywał, kto to jest. Dorota wówczas odparła: - Diabeł. W pewnym momencie dziewczynka rozpłakała się i powiedziała, że on jej grozi. Wówczas wszyscy obecni w sali przeżegnali się, by odpędzić złe moce.
Dalej przesłuchiwana opowiadała, jak matka zmuszała ją do różnych praktyk, przez które ludzie potem cierpieli lub umierali. Było to przede wszystkim zatruwanie piwa. Dalej opowiadała o innych mrocznych praktykach, obcowaniem z diabłem, tańcowaniu na Łysej Górze. Sędzia zarządził przerwę w przesłuchaniu, a następnie przeszukano dom Zofii, w którym jednak nie znaleziono niczego podejrzanego oprócz dzbanka, w którym znajdował się stary tłuszcz.
Makieta późnośredniowiecznego Gniezna z Muzeum Początków Państwa Polskiego. Pośrodku widoczny Rynek z przypuszczalnym wyglądem ratusza. Po lewej kościół OO. Franciszkanów.
Na drabinie
Kolejnego dnia przesłuchiwano macochę. Zofii zadano serię dwunastu pytań, na które składał się akt oskarżenia. Między innymi o naukę magii, bicie córki, zabicie lub otrucie kilku mieszczan, poślubienie córki diabłu, lotów na Łysą Górę itp. Na wszystkie odpowiadała przecząco, a jak dodała, rzekomo otruci rolnicy z Pierzysk nic do niej nie mieli, a rzekomo zabity przez nią doktor Forgison wycofał swoje oskarżenia wobec niej, kiedy był już na łożu śmierci, prosząc ją przy tym o wybaczenie. Takie same pytania zadano następnie Dorocie. Dziewczynka na wszystkie odpowiedziała twierdząco. Po tym przesłuchano świadków, którzy jednak nie byli bezpośrednio poszkodowani, ale o czarcich praktykach dowiedzieli się z plotek. Ponieważ sąd miał przekonanie o winie kobiety, ale nie miał wystarczających dowodów, zdecydował się na poddanie Zofii torturom.
Kobieta trafiła do lochu, który mieścił się prawdopodobnie w piwnicach ratusza stojącego na Rynku. Tortury polegały na powolnym rozciąganiu ciała - ofiarę kładziono na tzw. drabinie, mocując jej wykręcone ręce nad głową za pomocą lin. Nogi w podobny sposób przywiązywano do sznurów zamocowanych na kołowrotku po drugiej stronie. Powolne jego obracanie powodowało wyłamywanie stawów w kończynach, a w rezultacie potworny ból, któremu musiał towarzyszyć krzyk rozpaczy torturowanej osoby. Zofia była w ten sposób katowana i na zmianę przepytywana. Jej odpowiedzi były notowane, a ponieważ wciąż unikała odpowiedzi, kołowrotem dalej obracano. W końcu nie wytrzymała i zaczęła „sypać” kto ją czarów nauczył, kto jej kazał truć ludzi, jak wyglądały jej tańce na Łysej Górze i obcowanie z diabłem.
Stwierdzono, że zeznania kobiety są niewystarczające, dlatego poddano ją jeszcze dwukrotnie torturom - trzy dni po pierwszej serii. Wówczas bowiem uznawano, że tę metodę należy stosować trzy razy - to miało wystarczyć, by zebrać wystarczająco dużo informacji. Podczas kolejnych cierpień, które zadano 21 marca 1689 roku, Zofia zeznawała wciąż to samo. Dodała jednak, że na Łysą Górę przybywało wraz z nią także jedenaście osób z Gniezna, pięć z Jankowa (dziś Jankowo Dolne) oraz trzy z Grzybowa (dziś część śródmieścia Gniezna). Nie było wątpliwości, że przyznała się do wszystkiego tylko dlatego, że chciała uniknąć kolejnych tortur.
Sposób wykonywania tortur na tzw. „drabinie”, stosowanej w Gnieźnie w XVII wieku. Opis z XVIII-wiecznego kodeksu karnego Marii Teresy.
Wątpliwości
24 marca 1689 roku zapadł wyrok - Zofia została uznana za winną wszystkich 12 zarzucanych jej czynów, m.in. trucia innych osób czy małżeństwo z diabłem itp. Za ten czyn została skazana na spalenie na stosie. Jej przybrana córka Dorota miała zostać skazana na podobną karę, jednak z uwagi na jej młody wiek zamieniono ją na biczowanie. 11-latka została zmuszona do obejrzenia egzekucji jej macochy, po czym została doprowadzona pod pręgierz i wymierzono jej pięć uderzeń - trzy słabsze i dwa silne. Wszystko spoczęło na rękach kata Andrzeja Melera, który musiał wywiązać się ze zleconego mu zadania.
W sprawie „czarownicy Zofii” wiadomo, że na podstawie jej zeznań na stos trafić miały także dwie inne osoby - Anna Bielawska oraz Regina Klawkowicz. Te kobiety również przyznały się do wszystkiego po długich torturach.
Co więcej, sprawa ciągnęła się przez kolejne miesiące. Latem 1690 roku pewna dwunastoletnia dziewczynka zarzuciła niektóre kobiety podobnymi oskarżeniami. Sprawa była niezwykle trudna, ponieważ te rewelacje pochodziły od córki wspomnianego wyżej mistrza katowskiego Andrzeja. Zeznania były podobne - Łysa Góra, sypanie proszków do piwa, trucie innych osób, tańcowanie z diabłem itp. Nie znamy przebiegu tych spraw i czy ktoś został za cokolwiek skazany, jednak w sierpniu 1690 roku pojawiły się kolejne przypadki oskarżeń o czary. Wówczas sędziowie zaczęli popadać w wątpliwość, ponieważ nie udało się stwierdzić, że ktoś faktycznie został poszkodowany.
W takiej sytuacji władze miasta zwróciły się ze swoim problemem do duchowieństwa. Już wówczas Kościół wyrażał poważne wątpliwości wobec jakichkolwiek oskarżeń o czary, a już tym bardziej wymuszania zeznań poprzez tortury. Arcybiskup Michał Radziejowski przebywał akurat w podróży do Rzymu, ale jego doradca biskup Albert Stawowski był na miejscu i to do niego udała się delegacja mieszczan. Nie przyjął ich osobiście, ale trafił do niego list z opisem sprawy. Po dwóch dniach przyszła odpowiedź - biskup odmówił wyjaśnienia problemu z kościelnego punktu widzenia, ale jednocześnie zdecydował nie utrudniać postępowania. Dla współczesnych taka odpowiedź wydaje się jednoznaczna, że duchowny nie chciał uratować osób oskarżanych o czary, ale w tamtym czasie miał po prostu związane ręce. Biskup nie mógł publicznie powątpiewać w herezję, o którą podejrzewano oskarżonych, gdyż nie chciał naruszyć wciąż obowiązujących nauk Kościoła. Jednocześnie też chciał uniknąć odpowiedzialności za to, co spotka osoby podejrzewane o czary, ale wierzył iż jego intencje zostaną zrozumiane przez władze miasta.
W końcu głos rozsądku dotarł do rajców, którzy zdecydowali iż trzeba zakończyć „czarcią” farsę oskarżania kolejnych niewinnych osób. To nie spodobało się ogółowi mieszkańców Gniezna, którzy na wieść o uwolnieniu oskarżonych (co nastąpiło w połowie sierpnia 1690 roku), szturmowali ratusz, protestując przeciwko tej decyzji. Radni jednak byli stanowczy i postanowili nie obciążać swojego sumienia kolejnymi wyrokami śmierci. Czy żałowali wcześniejszych? Nie wiadomo.
Kilka dekad później
W 1753 roku, prawdopodobnie w Wójtostwie (miasteczku zlokalizowanym wokół kościoła św. Michała Archanioła) odbył się proces przeciwko Janowi i Elżbiecie Celichom z Ławek. Mieszkańcy tej wsi, znajdującej się niedaleko Trzemeszna, przybyli do Gniezna za sprawiedliwością tutejszych sądów, które miały już doświadczenie w wielu trudnych sprawach.
Co spowodowało, że Jan i Elżbieta zostali oskarżeni o czary? Nie wiadomo. Poddano ich próbie wody, która polegała na tym iż w przypadku tonięcia musieli być niewinni, bowiem woda nie przyjęłaby nieczystej duszy. W przypadku pływania - musieli być winni. Ponieważ stało się to drugie, poddano ich torturom. - Elżbieta wyznała, że jest czarownicą od lat pięciu, że nauczyła się „czarostwa” we wsi Łasków od nieżyjącej już Doroty Linsowej, że potem męża sama nauczyła, ze oboje odprzysięgli Boga, Najświętszej Panny, Wszystkich Świętych, na Łysą górę między granicami Obuczeńskich i Laskowskich nad jeziorem w borach chodzili dwa razy w tydzień, gdzie mąż grywał na wąsach palcem, że tamże za pierwszym razem „pan młody” nazwiskiem Jasiek palce jej ścisnął u prawej ręki i drapnął tak, że krew jej wybryzgnęła, której się napiła, poczem z owym Jaśkiem tańcowała i obcowała, a mąż z Dorotą, dziewczyną ze wsi Budna.
Sąd nie widział żadnych możliwości, by okazać jakąkolwiek łaskę dla oskarżonych. Obu skazano na stos - Elżbieta spłonęła 6 lipca 1753 roku. Zamknięty w dybach mąż oskarżonej w nieznany sposób uwolnił się i uciekł przed niechybną śmiercią. Wydano za nim swojego rodzaju list gończy, że gdyby ktokolwiek ujął zbiega, należało go skazać na spalenie gdziekolwiek by była taka możliwość. Czy go dopadnięto? Nie wiadomo.
Masowe morderstwo
Historia zielarek z Gorzuchowa jest już znana wielu osobom. Tragiczny koniec kobiet oskarżonych o czary przez braci Szeliskich, znalazł upamiętnienie w wielu formach. Owi właściciele Gorzuchowa (niewielkiej wsi w pobliżu Kłecka), podejrzewając iż czarownice rzuciły urok na jednego z nich, udali się po sprawiedliwość do Gniezna. Nie zaznając jej tutaj, udano się z tym do Pobiedzisk, gdzie również oskarżenia oddalono. Dopiero sąd w Kiszkowie zajął się sprawą i po długich przesłuchaniach oraz poddaniu torturom całej dziesiątki (wśród nich były też dziewczynki), skazał je wszystkie na śmierć przez spalenie na stosie - wyrok wykonano 30 września 1761 roku między Gorzuchowem a Wilkowyją. Miejsce, gdzie do tego doszło, mieszkańcy okolicy określają po prostu jako „Kuś”.
Po tym wszystkim ukuło się powiedzenie „sądy jak w Kiszkowie”, określające w ten sposób niesprawiedliwy i z góry ustawiony wyrok. Co znamienne, wobec kobiet skierowano niemalże te same oskarżenia, co w powyższej przytoczonych przypadkach, które miały miejsce kilka, kilkadziesiąt czy nawet 150 lat wcześniej. Co ważne wspomnienia, na wieść o werdykcie na miejsce egzekucji, która miała nastąpić wkrótce po ogłoszeniu wyroku, udał się kłeckoski proboszcz, próbujący zapobiec tej najnormalniejszej zbrodni. Nie zdążył. 15 lat później, w 1776 roku w całej Rzeczypospolitej wprowadzono oficjalny zakaz wymuszania zeznań torturami, a także wykonywania wyroków śmierci w procesach o czary.
Spalenie na stosie
Gdzie jest gnieźnieński „Kuś”?
W przytoczonych wyżej relacjach z rozpraw kobiet oskarżonych o czary do pełni wiedzy brakuje jednego. Pojawiają się informacje, gdzie dochodziło do obcowania z czarnymi mocami. „Łysa Góra” była określeniem na każde miejsce, w którym oskarżone rzekomo spotykały się z diabłem. Zazwyczaj jednak były odludne, położone z dala od domostw - w jednym przypadku mowa o drogach prowadzących na Skiereszewo. Czyżby okolice dzisiejszej Dziekanki? W innych relacjach padają nazwy miejsc, które nijak nie da się zlokalizować na dzisiejszej mapie Gniezna i okolic.
Trudno też określić, gdzie wykonywano kary śmierci. O ile tortury odbywać się mogły w piwnicach ratusza, w których mieściło się więzienie, o tyle samo spalenie na stosie prawie na pewno odbywało się poza miastem. Mogło to być podyktowane względami bezpieczeństwa, by uniknąć dużego pożaru w ciasnej i drewnianej zabudowie. Wyrok jednak trzeba było wykonać w widocznym miejscu, aby stał się przestrogą dla wszystkich.
Wśród nazw istniejących do dzisiaj, które mogłyby wskazywać na miejsce wykonywania egzekucji, są... Cierpięgi. Określenie to pochodzi od słowa „cierpiączka”, które wieki temu oznaczało szubienicę. Używano jednak zgrubienia „cierpięga”, by - dosłownie - nie kusić losu i nie sprowadzić na siebie nieszczęścia. Dokładna lokalizacja miejsca wykonywania tego typu kar śmierci nie jest znana, ale nazwa do dziś przetrwała. Czy tu dawniej płonęły stosy? Kto to wie...
Księga rozmaitości wielkopolskich, Marcin J. Januszkiewicz, Adam Pleskaczyński
Das Hexenkind, eine Erzählung aus alten Akten der Stadt Gnesen, Adolf Warschauer: Aus dem Posener Lande 1911 r. nr 11 (w wolnym tłumaczenie)
Gniezno, Stanisław Karwowski, 1892 r.
Akta Miasta Gniezna 1587-1808
Grzybowo, Cierpięgi, Kareja. Historia... Historia ukryta w nazwach, Eliza Grzelakowa, 2006 r.