- Poszukiwani dwaj mężczyźni. Piotr, lat około 20. Wzrost 170 cm, pociągła twarz, śniada, nos spiczasty, ubrany w brązowe ubranie, niebieską w czarne kropki koszulę i taki sam kołnierzyk. Józef, lat około 25, wzrost 168 cm, twarz pociągła, włosy czarne, długie, zaczesane w górę. Ubrany był w granatową marynarkę i spodnie w paski - prawdopodobnie telegram takiej treści został rozesłany w nocy z 2 na 3 października 1933 roku do posterunków i komend Policji Państwowej w Wielkopolsce. Ruszyła obława za mężczyznami, którzy z zimną krwią zamordowali właściciela jednego z gospodarstw w Mieleszynie, kilkanaście kilometrów od Gniezna. Miejscowi funkcjonariusze stanęli na nogi - kontrolowano stacje kolejowe, obserwowano przystanki przewoźników autobusowych, wypytywano konfidentów nt. podejrzanych osobników przewijających się w okolicy. Wszystko na nic. Dwa dni później nadeszła informacja - mordercy zostali ujęci niedaleko Strzałkowa, kilkadziesiąt kilometrów na południe od Gniezna. Byli to Piotr Linka i Józef Radzimski - obaj z Piętna w powiecie tureckim. Ktoś ich "wsypał".
Sami swoi
Zygmunt Wruczyński wiele lat spędził w Stanach Zjednoczonych. Tam też dorobił się majątku, toteż kiedy tylko była okazja ku temu, by wrócić do ojczystego kraju, spakował całą rodzinę i udał się w rejon Wielkopolski. Traf chciał, że w Mieleszynie na sprzedaż wystawione zostało 110-morgowe gospodarstwo - bez zastanowienia kupił je.
W latach 30. XX wieku wieś ta nie wyróżniała się szczególnie spośród innych, leżących w tej okolicy. Niedaleko przechodziła linia kolejowa z Gniezna do Nakła, a stacja nosiła nazwę miejscowości leżącej znacznie dalej niż Mieleszyn - Ośno. Co więcej, swój bieg kończyła tu też kolejka wąskotorowa, która prowadziła aż do Żnina. W samej wsi istniał gościniec, w którym dość często skupiało się życie okolicznych mieszkańców. Mord, dokonany na Zygmuncie Wruczyńskim, wstrząsnął wszystkimi nie tylko z Mieleszyna, ale i całej okolicy. Złapanie morderców było możliwe dzięki temu, że wszyscy się tu znali i każdy kojarzył obcych, którzy też tu się pojawiali. Było to tak...
Gościniec w Mieleszynie (niem. Hohenau) w pierwszych latach XX w.
Początek lat 30. to okres panującego kryzysu gospodarczego. Wielkopolska w tym czasie uważana była przez wielu mieszkańców wschodnich części kraju za rejon, w którym łatwiej było dostać pracę, chociażby przy licznych gospodarstwach rolnych. Nikogo nie dziwił widok osoby, wędrującej z tobołkiem od wsi do wsi w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia. Najczęściej kobiety szukały zatrudnienia przy pracach domowych lub opiece nad dziećmi, a mężczyźni mogli pomagać w polu i przy gospodarce. Tak też było i pod koniec września 1933 roku, kiedy w powiecie gnieźnieńskim pojawił się 21-letni Piotr Linka i 27-letni Józef Radzimski. Obaj przywędrowali w te rejony z Piętna, niewielkiej wsi w powiecie tureckim.
Mimo iż Radzimski w Piętnie posiadał żonę, czwórkę dzieci i 2 morgi ziemi, to jak tylko ruszały prace na polach, udawał się za pracą do Wielkopolski. W 1933 roku, na początku trafił do Łekna, niedaleko Wągrowca. W lipcu tego roku napisał do swojego znajomego, Piotra Linki, że załatwi mu dla niego "lekką" pracę. 21-latek nie zdecydował się jednak na wyjazd i pozostał na gospodarstwie u rodziców w Piętnie. Piotr Linka był niewykształcony, chodził przez trzy lata do szkoły, ale nie potrafił ani czytać, ani pisać. W końcu Józef Radzimski odwiedził go w połowie września i namówił na wyjazd do Wielkopolski - pierwszym celem była Dębnica, niedaleko Gniezna. Tu, przy wybierce ziemniaków, pracowała siostra Radzimskiego. Nie zagrzali jednak miejsca, dlatego 27-latek zdecydował, że powinni spróbować w Mieleszynie, gdzie podejmował się zajęć w poprzednim roku u Zygmunta Wruczyńskiego. Tu też trafili w ostatnich dniach września.
Chora mściwość
Nie jest jasnym, dlaczego po trzech dniach wybierania ziemniaków na polach Zygmunta Wruczyńskiego, Piotr i Józef zostali zwolnieni przez gospodarza. Czy pracowali zbyt wolno? Zachowywali się arogancko? Może podbierali zbiory albo mieli wygórowane żądania? Nie wiadomo. Za swoją pracę Radzimski otrzymał 9 złotych, a Linka tylko 3 złote. Takie potraktowanie wystarczało im, by poprzysiąc zemstę. Chcieli pieniędzy, na które w oczach gospodarza najwyraźniej sobie nie zasłużyli. Do ich uszu doszły plotki, że Wruczyński dorobił się majątku w Stanach Zjednoczonych, a ponadto jego córka ma otrzymać spory posag. To wystarczało, by w głowach urodził się chory plan.
Był poniedziałek 2 października 1933 roku - trzy dni po zwolnieniu z pracy. Linka i Radzimski od tego czasu ukrywali się w okolicy, spędzając noce w stogach siana. Zdecydowali się na mordercze rozwiązanie - pozbawienia życia Wruczyńskiego, a jeśli i będzie ku temu okazja, także kolejnych członków rodziny. Znając rozkład zajęć gospodarza, przyczaili się na niego wieczorem w stajni.
Zygmunt Wruczyński około 20:00 wyszedł z domu, by obejść gospodarstwo. Gdy nie wracał od przeszło pół godziny, jego żona Stanisława udała się na poszukiwania. Nie zastawszy go w oborze, zajrzała do stajni i tam zobaczyła ciało leżącego męża. Podbiegła do niego i pochyliła się nad nim, podejrzewając iż mógł go kopnąć koń. Wtedy z przyległej świniarni wybiegł Piotr Linka z pałką w ręce, który rzucił się na kobietę z zamiarem zadania ciosu. Traf chciał, że drewniany kołek z naciągniętą nań stalową rurką, zahaczył o niski, stajenny sufit. To pozwoliło Stanisławie pochwycić za pałkę i mocując się z napastnikiem, wypadła na podwórko, gdzie krzykami zaalarmowała resztę rodziny. Słysząc wrzaski, z domu wybiegła matka Zygmunta Wruczyńskiego oraz córka. Wtedy Piotr Linka kilkukrotnie jeszcze uderzył pięściami Stanisławę i zaczął uciekać. To samo zrobił Józef Radzimski. Krzyki na obejściu usłyszał przechodzący w pobliżu listonosz, który od razu zaalarmował posterunkowego Policji. Od tej pory sprawy potoczyły się bardzo szybko.
Więzienie karno-śledcze przy ul. Franciszkańskiej (ob. Sąd Rodzinny). Źródło zdjęcia: Narodowe Archiwum Cyfrowe.
Sąd doraźny
Od samego początku było wiadomo, kto dokonał mordu. Napastnika rozpoznała żona zamordowanego oraz córka. Ślady w stajni i na polach wskazywały jednak iż sprawców musiało być dwóch. Śledczy po zbadaniu wszelkich poszlak ustalili też rysopisy oraz dokonali rozpoznania terenu. To dzięki temu w Działyniu udało się odnaleźć siostrę mordercy, która przekazała dokładne informacje na temat obu mieszkańców Piętna. To tam też, zdaniem śledczych, zapewne zamierzali uciec. Zbiegom udało się pokonać prawie połowę drogi.
Po zatrzymaniu morderców w Strzałkowie było już jasne, że z uwagi na rabunkowy charakter przestępstwa, zostaną oni postawieni przed sądem doraźnym. Obu zbrodniarzy dostarczono do aresztu karno-śledczego przy ul. Franciszkańskiej w Gnieźnie, gdzie poddano ich przesłuchaniom. Nie przyznawali się do niczego, nie chcieli też współpracować. Zeznania innych osób pozwoliły jednak na ukończenie śledztwa w niespełna dwa tygodnie. Termin rozprawy wyznaczono na środę 25 października. Otrzymali obrońców z urzędu w postaci adwokatów Dzianotta i Koteckiego. Mimo to perspektywa dla nich była praktycznie żadna - w tym trybie postępowania groziła im w zasadzie tylko kara śmierci.
Na rozprawę w głównej sali Sądu Okręgowego przy ul. Franciszkańskiej przybyła spora liczba zainteresowanych mieszkańców miasta. - Jakaś dziwnie posępna atmosfera zawisła w dniu wczorajszym nad dużą salą rozpraw tutejszego Sądu Okręgowego, gdzie odbywał się od samego rana sąd doraźny nad zbirami, którzy, wiedzeni chęcią rabunku, nie wahali się z zimną krwią zgładzić ze świata człowieka, który zaledwie kilka dni przedtem przyjął ich gościnnie do siebie, dając im pracę i zarobek - komentował sprawę dziennik Lech.
Rozprawę prowadził Sędzia Okręgowy Rekłajtys przy współudziale wiceprezesa Hoppego i sędziego Brandowskiego. Kiedy tylko rozpoczęło się przesłuchiwanie sprawców, sytuacja stała się kuriozalna - do tej pory nieprzyznający się do niczego, nagle zaczęli zeznawać przeciwko sobie. Linka oskarżał Radzimskiego, a Radzimski zrzucał wszystko na Linkę. Jeden się zamachnął, ale nie uderzył, drugi twierdził iż nic nikomu nie zrobił i tylko się przyglądał. Ze śladów krwi na spodniach Linka tłumaczył się iż to od zakrwawionych rąk Wruczyńskiej. Radzimski twierdził, że w trakcie mordowania gospodarza, sam siedział w kącie przerażony, a Linka miał powiedzieć "Co się tak trzęsiesz? Mnie ręce się same trzęsą do bicia!". W końcu, będąc w ogniu pytań, oskarżeni zaczęli sobie zaprzeczać, aż w końcu Józef Radzimski się załamał i zaczął płakać.
W trakcie rozprawy, która trwała całą środę, zeznawali także śledczy Szatkowski, Tarnogrodzki i Osten-Sacken. To oni badali miejsce zbrodni oraz byli obecni przy sekcji zwłok zamordowanego. Przyznali iż Zygmunt Wruczyński nosił rozliczne obrażenia głowy, zadane brutalnie i z ogromną siłą, które ostatecznie spowodowały śmierć.
Chcąc się jeszcze wykazać w tej rozpaczliwej dla oskarżonego sytuacji, obrońca Linki złożył wniosek o powołanie nowych świadków i zbadanie oskarżonego przez psychiatrę. Propozycja ta jednak została odrzucona.
Skrucha
Prokurator Horodyski wniósł o karę śmierci dla obu oskarżonych. Obrońca Linki wnioskował o dożywocie, podczas gdy obrońca Radzimskiego o uwolnienie swojego klienta. Sąd, po krótkiej naradzie, zadecydował iż wyrok zostanie ogłoszony następnego dnia - 26 października. Zgodnie z planem w czwartek o godzinie 10:00 rano, oskarżeni o zabójstwo Zygmunta Wruczyńskiego i próbę zabicia Stanisławy Wruczyńskiej, zostali skazani na karę śmierci przez powieszenie oraz utratę praw publicznych.
Obrońcy zdecydowali się jeszcze skorzystać z prawa łaski u Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Do kancelarii w Warszawie wysłano telegram i pozostało jedynie czekać. Odpowiedź miała przyjść we wczesnych godzinach popołudniowych, ale ostatecznie czas ten się wydłużył i decyzja nadeszła dopiero w godzinach wieczornych - z prawa łaski nie skorzystano. Jeszcze tego samego dnia, o godzinie 22:00 mordercy zostali o tym powiadomieni.
W czasie, kiedy skazani zaczęli się przygotowywać do śmierci, w drogę z Warszawy do Gniezna wybrał się kat na państwowej pensji - Artur Braun1. Wraz ze sobą zabrał teczkę, w której była m.in. para białych rękawiczek oraz kitel. Do Gniezna przyjechał pociągiem, przesiadając się we Wrześni. Do Grodu Lecha dotarł w piątkowy ranek
Ostatnie chwile wspomnianej dwójki były bardzo prozaiczne. Skazańcy, korzystając z takiej możliwości, na ostatnie życzenie poprosili o obfity posiłek w postaci wina, ciastek, owoców, bułek i kiełbasy. Po zjedzeniu, przybyli do nich zakonnicy z pobliskiego klasztoru franciszkanów (ostali wezwani przez nadzór więzienia). Najpierw o 23:00 był to gwardian, ojciec Maurycy Madzurek, a potem ojciec Honorat. Linka na początku stawiał opór przed tym spotkaniem, w przeciwieństwie do Radzimskiego, który od razu przyjął zakonnika. W końcu jednak skazani wyspowiadali się, przyjęli komunię, a w ciągu nocy franciszkanie jeszcze kilka razy odwiedzili mężczyzn w ich celi, rozmawiając z nimi i dając pocieszenie.
Sprawiedliwość
Informacja o wyroku, a potem o odrzuceniu prośby o ułaskawienie, bardzo szybko rozeszła się po Gnieźnie. W piątkowy ranek 27 października, a więc w 25 dni po dokonanym morderstwie, na ul. Franciszkańskiej zebrał się tłum około 200 gnieźnian. Byli ciekawi, gdyż egzekucje były dość "powszechną" karą w II RP, ale jednak w Grodzie Lecha nie wykonywano ich od lat. Mimo wysokich murów, jakie otaczały gmach więzienia i dziedzińca, wielu z nich wdrapało się na parkany czy dachy pobliskich kamienic, aby oglądać to wydarzenie. Ot, zwykła ludzka ciekawość. Bezpośrednio na dziedzińcu więzienia obecnych było około 50 osób, głównie przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości.
Brama i furta na teren dziedzińca więzienia karno-śledczego przy ul. Franciszkańskiej (fragment zdjęcia). Tuż za tym murem odbyła się egzekucja obu skazańców. Źródło zdjęcia: Narodowe Archiwum Cyfrowe.
Około 8:30, jako pierwszy z więzienia wyprowadzony został Józef Radzimski. Morderca drżał, kiedy odczytywano mu jeszcze raz wyrok oraz decyzję prezydenta. Po tym ucałował on krzyż, podany mu przez gwardiana, a następnie wraz z dozorcą więzienia wszedł po czterech stopniach na platformę szubienicy, gdzie czekał na niego kat. W kilka sekund założył mu pętlę na szyję, po czym zwolniono blokadę zapadni i skazaniec zawisł - symbolicznym końcem było upuszczenie czapki, którą Radzimski cały czas trzymał w lewej dłoni (w prawej miał książeczkę do nabożeństwa).
Krótko przed 9:00, kiedy już wyniesiono zwłoki Radzimskiego, na dziedziniec wprowadzony został Piotr Linka. Cały proces przejścia pod stryczek wyglądał tak samo, ale skazaniec jeszcze próbował odwlec moment egzekucji, klękając na schodach szubienicy i modląc się. W końcu wprowadzono go na platformę, gdzie po krótkiej chwili także zawisł. Na ręce miał spleciony różaniec.
Po zakończeniu obu egzekucji, kat symbolicznie rzucił swoje białe rękawiczki pod szubienicę. Miejscowy dziennik Lech skomentował ten poranek jednym zdaniem: - Sprawiedliwości stało się zadość.
1 Artur Braun, wł. Stanisław Wójcik. Kat był na usłudze państwa, a dyspozycję o konieczności wykonania wyroku kary śmierci w danej miejscowości otrzymywał z Ministerstwa Sprawiedliwości. Stanisław Wójcik pracował jako kat w latach 1932-1939.