To był pogodny, poniedziałkowy wieczór 22 maja 1978 roku. W Pawłowie, położonym kilka kilometrów od Gniezna, rolnicy zajmowali się już tylko pracami domowymi. Po całym dniu zajęć przychodził czas odpoczynku, dlatego Jerzy Zakrzewski z całą rodziną przygotowywał się do kolacji. W sąsiednim gospodarstwie Stanisław Jasiecki pracował jeszcze w warsztacie, znajdującym się obok domu jego wujka Feliksa Jasieckiego. Pogoda w tym roku była znośna i uprawy zaczynały coraz szybciej wzrastać ponad ziemię, dlatego póki co nikt nie martwił się o tegoroczne zbiory.
Lot rozpoznawczy
Było chwilę po wpół do dziesiątej wieczorem, kiedy nad gospodarstwami przeleciał samolot wojskowy, kierujący się z północnego-zachodu na wschód. Zaciekawiony Stanisław Jasiecki zdążył wyjść przed warsztat, jednak już nie dostrzegł jaka maszyna oderwała go od pracy, gdyż skutecznie zasłonił ją budynek. Do takich nieoczekiwanych "wizyt" lotników można było się jednak przyzwyczaić, bowiem nad okolicami często przemieszczały się maszyny startujące z odległego o około 18 kilometrów lotniska w Bednarach. Zazwyczaj wykonywały one loty ćwiczebne lub przemieszczały się w kierunku Powidza, które było macierzystą jednostką dla Bednar. Obecność samolotów na nieboskłonie stanowiły codzienność mieszkańców także pobliskiego Gniezna. W latach 70. na niebie zobaczyć można było wiele różnych maszyn, wykonujących zadania w ramach powierzonych im rozkazów. Co więcej, powidzka baza, jako jedyna w Polsce, mogła się poszczycić tym iż posiadała w swoim wyposażeniu najnowsze samoloty myśliwsko-bombowe, będące chlubą Ludowego Wojska Polskiego - Su-20. Maszyny te, wykonane w ZSRR, po raz pierwszy zaprezentowano w trakcie defilady XXX-lecia w Warszawie w 1974 roku.
Zanim Stanisław Jasiecki usłyszał wspomniany przelatujący samolot, tego wieczoru na lotnisku w Bednarach wydano rozkazy dwóm pilotom, którzy mieli wykonać określone zadania w ramach nocnych ćwiczeń. Każdy z nich na pewno dobrze zapamiętał jego treść: - Sprawdzić przewóz wojsk koleją, a także okoliczne węzły i linie kolejowe na głębokości operacyjnej. Rozkaz dotyczył najbliższej okolicy, obejmującej rejon Gniezna, Wrześni i Inowrocławia.
Tego dnia zachód słońca miał miejsce o 20:49, dlatego w niecałą godzinę po tym z Bednar wystartowały dwa samoloty Su-20, kierujące się na wschód. Jeden z nich, o numerze bocznym 6263 pilotował 28-letni por. inż. Antoni Dziadowiec, który miał za sobą 507 godzin wylatanych nie tylko na tej maszynie, ale także na Su-7 czy TS-11 Iskra. Jako starszy pilot klucza z 7. Brygady Lotnictwa Bombowo-Rozpoznawczego w Powidzu, posiadał także tytuł pilota 2. klasy. Oznaczało to tyle, że miał uprawnienia do lotów z widzialnością ziemi w nocy oraz w dzień bez widzialności ziemi. W skrócie - był doświadczonym lotnikiem, na którym dowództwo mogło polegać. Nocny lot, jaki mu został wyznaczony 22 maja, miał być kolejnym szkoleniem w celu podniesienia posiadanego już doświadczenia.
21:54
Dochodziła za pięć dziesiąta wieczorem i było jeszcze widno, kiedy Stanisław Jasiecki ponownie usłyszał nadlatujący samolot. Odłożył trzymane w ręku narzędzia, bo ponownie zdecydował się wyjść zobaczyć maszynę. Dźwięk silnika zmagał się jednak znacznie szybciej, niż poprzednio to miało miejsce i już po chwili cały budynek poruszył się w posadach.
Stanisław Jasiecki nie zdążył jeszcze wyjść z warsztatu: - W tej chwili usłyszałem głuchy łomot, ziemia się zatrzęsła, a w sekundę po tym ponad stodołą zobaczyłem wulkan dymu, który wzbił się ponad drzewa. Szybko podszedłem do bramy wychodzącej na pola i wtedy zobaczyłem, że na całej szerokości widać było same ogniska. Te wszystkie blachy i wyłamane części paliły się jak okiem sięgnąć. Po tym wszystkim cofnąłem się do domu, żeby zawołać wujka.
Mieszkający w sąsiednim gospodarstwie Jerzy Zakrzewski ma podobne wspomnienie: - Łomot był niesamowity, a z wrażenia rzuciłem się na stół, bo miało się wrażenie iż samolot zaraz uderzy w gospodarstwo. Po eksplozji to najpierw wsiedliśmy w trabanta i chcieliśmy jechać do pobliskiej wsi, bo myśleliśmy iż to ona się pali. Takie miało się wrażenie. Kiedy jednak przejechaliśmy kawałek drogi to wtedy zobaczyliśmy, że to u nas na polu się pali. Wróciliśmy na miejsce i pobiegliśmy na pole. Widok, jaki zastali rolnicy na polu był zatrważający.
W zasadzie nie wiadomo było, co się stało. Jedyne, jaki obraz utkwił w panującym już półmroku, to płonące szczątki: - Wszystko płonęło tak z 15-20 minut, dopóki paliwo całkiem się nie wypaliło. Kiedy się już ściemniło, to wtedy większość wygasła. Zaczęliśmy chodzić z latarkami - wspomina Stanisław Jasiecki.
Kieszeń
Eksplozja była słyszalna w promieniu kilku kilometrów. Trudno też było nie zauważyć, jak na terenie o rozmiarze kilkudziesięciu hektarów płoną rozrzucone szczątki. Sołtys z sąsiedniej wsi od razu zadzwonił na milicję: - Odebrał funkcjonariusz i ten mówi mu, że na polu samolot się rozbił, a milicjant mu odpowiedział „Idź się pan przejdź, bo pan chyba jesteś pijany. Zadzwoń pan jak wytrzeźwiejesz”. Sołtys odłożył słuchawkę i ponownie zadzwonił. Wtedy ten widząc, że to nie są żarty, w końcu przyjął zgłoszenie i zapytał „A gdzie to w ogóle jest?” - wspomina Jerzy Zakrzewski.
Jako pierwsze na miejscu pojawia się pogotowie ratunkowe, które przyjechało z Gniezna. Lekarz z pielęgniarzami po wyjściu z karetki zapytali przypadkowego rolnika, gdzie jest pilot. W odpowiedzi wskazano im całe pole. Dziś wspominają iż szczątki lotnika, podobnie zresztą jak całego samolotu, rozrzucone były wszędzie: - Dużo nie zostało. To były fragmenty ciała - przyznają i opowiadają o tych poszukiwaniach ze szczegółami, które lepiej pominąć. W ich trakcie znaleziono fragment munduru z kieszenią, w której tkwił pognieciony dowód osobisty. Wtedy dowiedzieli się, kto zginął. W innym miejscu znaleźli fragment kołnierzyka.
Teren zamknięty
Była już noc, kiedy na miejscu pojawiły się pierwsze oddziały wojska. Zdarzenie wywołało popłoch w dowództwie, gdyż nie było wiadomo co się stało. Su-20 zniknął z radarów w zupełnie innym miejscu i drugi samolot, także biorący udział w ćwiczeniach, szukał go w rejonie Trzemeszna i Gniezna. Na próżno. Kiedy wojsko pojawiło się na miejscu wypadku, natychmiast zawrócono do domów wszystkich cywilów: - Ustawili samochód z reflektorem, oświetlili całe pole, żołnierze obstawili teren i już nikogo nie wpuszczali. Z daleka można było sobie jednak popatrzeć. Był sztab, agregat, radiostacja. Wojsko pilnowało dzień i noc, póki nie posprzątali pola, co zajęło im ze dwa-trzy dni. Po tygodniu pojawili się z wykrywaczami, pochodzili po zbożach, gdzie nie było tak widać szczątków wzrokowo i na tym to wszystko się skończyło - mówi Stanisław Jasiecki.
Rolnicy do dziś pamiętają obraz rozbitego samolotu. Koła rozszarpały się na małe fragmenty, a kilkaset metrów od miejsca uderzenia rozrzucony był spadochron hamujący, który najpewniej wyrzuciła eksplozja. Działania wojska mogli jednak obserwować na bieżąco - w końcu samolot runął zaledwie 300 metrów od ich domów, więc - chcąc nie chcąc - wszystko było widać. Co więcej, dowódcy całej akcji poszukiwawczej zachodzili do nich na kawę czy herbatę, przy okazji opowiadając o tym, co się stało: - Mówili wtedy, że to był lot rozpoznawczy i że po zabitym lotniku została młoda wdowa z dzieckiem urodzonym miesiąc wcześniej. Na ostatni dzień, jak przyjechali podziękować, to mówili, że rodzina lotnika była na miejscu, ale żona nie chciała tu przyjechać - wspomina wydarzenia sprzed prawie czterdziestu lat Jerzy Zakrzewski.
Rozbity samolot głęboko wrył się w ziemię. Impet uderzenia był tak silny, że fragment rozerwanej turbiny miał przelecieć kilometr nad polami i zatrzymać się kilkadziesiąt metrów od zabudowań sąsiedniej wsi. Jak twierdzą świadkowie, w trakcie przeszukiwania pola szczątków, po prostu jej... nie zauważono: - Wylądowała w życie. Rolnicy próbowali to wyciągnąć kombajnem, ale długo im się nie udawało. Kiedy w końcu to wyciągnęli, to leżała na tym polu. Wszyscy chodzili ją oglądać, ale pewnej nocy zniknęła, jakoś w tym samym roku co samolot spadł. Wojsko po to na pewno nie przyjechało. Ktoś to chyba po prostu rozmontował - twierdzi Jerzy Zakrzewski.
Autopilot (?)
Wojsko natychmiast wszczęło śledztwo w sprawie wypadku. Sprawdzano każdy możliwy wątek zdarzenia. Z zeznań wynikało iż samolot bardzo szybko schodził w dół i to budziło istotne pytania - dlaczego tak się stało? Czy pilot zasłabł? Stracił kontrolę nad maszyną? Doszło do awarii urządzeń? Nie była to jednak pierwsza katastrofa Su-20 w polskim lotnictwie. Dwa lata wcześniej takowy rozbił się niedaleko Kazimierza Biskupiego (województwo konińskie), a przyczyną była awaria agregatów i wyłączenie silnika - pilot zginął.
Nie jest znany przebieg badań całego śledztwa z 1978 roku. Wiadomo jednak iż na podstawie zebranych dowodów stwierdzono, że por. Antoni Dziadowiec, w trakcie składania meldunku radiowego, manipulował jednocześnie mapą. W trakcie tej czynności prawdopodobnie uderzył nią w drążek sterowy, czego efektem miało być naduszenie przycisku wyłączającego automatycznego pilota. W efekcie samolot przeszedł w zniżanie - lotnik miał tego nie zauważyć. W końcu uderzył w ziemię.
Czy to jest możliwe? Tadeusz Zaryczny, który obecnie pracuje w Centrum Kształcenia Praktycznego w Gnieźnie, został skierowany do służby w Powidzu w 1978 roku, kilka miesięcy po katastrofie. Wspomina iż wrażenie po tym zdarzeniu wciąż było odczuwalne w jednostce. Czy pilot mógł mapą wyłączyć autopilota? Tadeusz Zaryczny twierdzi iż piloci mieli mapy na sztywnych podkładkach i trzymali je zazwyczaj na udzie. Jego zdaniem taka możliwość, przy pewnej dozie nieuwagi, mogła mieć miejsce, gdyż wyłącznik autopilota znajdował się po lewej stronie drążka sterowego, na wysokości kolana. Pozostaje pytanie - skoro świadkowie twierdzą iż było jeszcze widno, to czy pilot (skądinąd ćwiczący lot rozpoznawczy w nocy) mógł nie zauważyć iż zbliża się do ziemi? Na to pytanie nigdy już nie uzyskamy odpowiedzi. Rolnicy twierdzą iż na polu wśród szczątków znaleziono mapę, rozłożoną akurat na arkuszu z okolicą, w której doszło do wypadku.
Ostatecznie więc za przyczynę katastrofy uznano błąd pilota, polegający na niewłaściwym rozłożeniu uwagi w locie. Szczątki por. Antoniego Dziadowca zostały pochowane w Bydgoszczy. Pośmiertnie został awansowany do stopnia kapitana. Jest wspomniany na tablicy lotników Su-20, umieszczonej na terenie bazy w Powidzu.
Przemówiła ziemia
Dla rolników całą akcję zakończyła operacja zasypywania leju po eksplozji. Wojsko na miejsce przywoziło zwykły żwir z niedalekiej odkrywki. Po tym właściciele pól otrzymali protokół o poniesionych z tytułu zdarzenia szkodach w uprawie. Sprawę można byłoby na tym zakończyć, ale tak się jednak nie stało.
Przez kolejne kilkadziesiąt lat Stanisław Jasiecki, w trakcie prac na polu, maszynami rolniczymi wydobywał z ziemi szczątki samolotu. Wszystkie odkładał w stodole, a na potrzeby niniejszego artykułu nam je zaprezentował. Jak przyznał, najwięcej wychodziło ich w pierwszych latach po katastrofie. Widzimy najróżniejsze elementy samolotu - fragmenty turbiny, rurki, wtrysk paliwa, pogięte blachy - niektóre części opisane są cyrylicą. Jest też zgnieciona (może stopiona?) część kokpitu, na którym widać fragment tarczy i wskazówkę.
W dniu, kiedy odwiedziłem świadków katastrofy, udaliśmy się na pole. Bardzo dokładnie opisali położenie szczątków, rozrzuconych po całym obszarze. Wskazali jaśniejszą część ziemi, która swój kolor zawdzięcza wspomnianemu wcześniej żwirowi. Krótka przechadzka po całym terenie przynosi kolejne, skądinąd gorzkie owoce, wyciągnięte wprost z ziemi - garść metalowych odłamków z aluminium: - Tego jest tutaj na pewno jeszcze sporo - twierdzą. Jak się okazuje, w kilka tygodni po zakończeniu akcji przez wojsko, na pobliskim polu znaleziono jeszcze kolejne fragmenty szczątków ciała. Poinformowany o tym jeden z wojskowych stwierdził krótko - zakopać w polu, bo właściwy pogrzeb już się odbył. Tak miała umrzeć pamięć o tym zdarzeniu.
Posłowie
Będąc na polu niemalże w przededniu 39. rocznicy katastrofy, można było na chwilę zamknąć oczy i wyobrazić sobie płonące pole, pełne szczątków samolotu. Takie ono pozostało w pamięci świadków aż do teraz, kiedy po raz pierwszy zostaje opisane, choć – jak pewnie chciano w 1978 roku – miało zostać zapomniane. Jak to się często teraz mówi - „takie były czasy”. Kiedy w 1995 roku niedaleko Kruszwicy rozbił się Su-20 pilotowany przez kpt. Grzegorza Falentę, wiadomość o zdarzeniu rozeszła się po kraju lotem błyskawicy. Ktoś powie – nic nieznacząca śmierć jednego człowieka, strata zwykłej maszyny i niewielkie szkody w polu. Jest to jednak historia, którą warto pamiętać, bo zawsze może nas czegoś nauczyć. Jeśli był to błąd pilota, to na pewno stanowi dowód tego, że nikt nie jest doskonały w tym, co robi.
Z tego miejsca chciałbym podziękować panu Maciejowi Chosińskiemu za inspirację i pomoc w realizacji artykułu, a także za otrzymany kontakt do świadków zdarzenia. Panom Stanisławowi Jasieckiemu i Jerzemu Zakrzewskiemu za poświęcony czas i wspomnienia, dzięki którym całe zdarzenie nabrało obrazu, jakim go zapamiętali wszyscy ci, którzy 22 maja 1978 roku byli na polach w okolicy Pawłowa. Dodatkowe podziękowanie należy się także panu Stanisławowi Jasieckiemu za przechowanie przez tyle lat fragmentów samolotu. Dziękuję również panu Tadeuszowi Zarycznemu za bardzo szczegółowe opisanie zasady funkcjonowania samolotów Su-20, także w kontekście powyższego zdarzenia. W tekście wykorzystano informacje oraz fotografię pilota, zamieszczone w książce "Pamięci lotników wojskowych 1945 - 2003", napisanej pod redakcją ppłk. nawig. dr. Józefa Zielińskiego.