Ponad miesiąc temu informowaliśmy, że z Gniezna w podróż do afrykańskiego państwa, wyruszyła dwójka śmiałków – gnieźnianin Marcin Kosicki oraz witkowianka Joanna Pustelnik. Ich przygotowania do wolontariatu trwały rok, na który składało się przygotowywanie dokumentów, a przede wszystkim zbieranie pieniędzy, niezbędnych na przelot i zakup żywności na miejscu. Miesiąc minął bardzo szybko i teraz z chęcią opowiadają o tym, co zobaczyli i czego doświadczyli na miejscu. Do Zambii polecieli dzięki toruńskiemu Duszpasterstwu Akademickiemu, które prowadzą jezuici.
Jak przyznają, wrażeń z wyjazdu nie brakowało praktycznie od samego początku: - Zacznijmy od tego, że w trakcie przelotu z Europy do Afryki zaginęła moja walizka. Każdy miał ich po dwie - w jednej dary i mniej potrzebne rzeczy, a w drugiej ubrania. Tak się złożyło, że mi zaginęła ta druga. Stało się to jeszcze w Niemczech i do Zambii przyleciała dopiero po tygodniu - przyznaje Marcin, który dziś tę sytuację obraca w żart.
Miejsce, do którego trafili, oddalone jest kilkanaście kilometrów od stolicy kraju – Lusaki. Wieś nosi nazwę Kasisi i jest znana z tego, iż znajdujący się tam sierociniec wspiera Fundacja Kasisi Szymona Hołowni. Wolontariusze zamieszkali kilkadziesiąt metrów od niego, w domu gościnnym ojców jezuitów: - Warunki jak na tamten rejon były bardzo komfortowe, na piętrze każdy miał swój pokój, łóżko z moskitierą i biurko. Nie zabrakło także tych mniej chcianych mieszkańców domu, czyli dużych pająków czy jaszczurek, które sobie cały czas chodziły po budynku - mówi Joanna.W tym samym budynku znajdowała się także kaplica, gdzie dwa razy w tygodniu odprawiane były msze święte.
- Ich msze są zupełnie inne od naszych. Te niedzielne trwają dwie godziny i klęczy się o wiele dłużej niż u nas. Poza tym jest bardzo dużo śpiewu i tańca. Wszystko jest inne, ale trzeba to zobaczyć by zrozumieć. Wszytko jest rytuałem, od momentu rozpoczęcia nabożeństwa aż do jego zakończenia - twierdzi gnieźnianin. Zambijczycy modlą się w swoim języku, a w dzień powszedni także używają swoich dialektów, których w całym kraju jest około 70. Urzędowym jest jednak angielski i ten język jest nauczany od dziecka, dlatego łatwo jest się porozumieć nie tylko z młodymi, ale i starszymi osobami.
Większość wolontariuszy pracowała przez cały czas w polu. Na miejscu bowiem misjonarze budują dwustuhektarową farmę. To projekt, który po planowym ukończeniu w ciągu najbliższych lat, ma się stać jednocześnie źródłem utrzymania dla wielu mieszkańców okolicy. Obecnie bowiem, zajmują się oni różnymi zajęciami, nie do końca legalnymi: - Sporo osób wycina drzewa w okolicy i wypala z nich węgiel drzewny. Potem ładują go do worków i zawożą do stolicy, gdzie sprzedają za dwa dolary. Taka cena wystarczy im na dzień życia, bo średnio na utrzymanie mieszkaniec kraju wydaje ok. 60 dolarów miesięcznie. Widać przy tym duże rozwarstwienie społeczne, bo są mieszkańcy bardzo bogaci, zarabiający po kilkanaście i kilkadziesiąt tysięcy dolarów, ale większość to zwykli Zambijczycy, którzy ledwo wiążą koniec z końcem - przyznaje Marcin. Jak twierdzą wolontariusze, kraj powoli popada w kryzys, czego sami byli świadkami: - Przed naszym przyjazdem jeden dolar kosztował siedem kwachów (kwach - czyt. „kłacz”, waluta zambijska – przyp. red.), a w trakcie naszego pobytu podrożał już do 13 kwachy - dodaje gnieźnianin.
Każdy dzień pobytu był długi, pełen pracy i obfitował w nowe doświadczenia: - Rano wstawaliśmy, szliśmy na mszę do sióstr o 6 rano. O 6:30 było śniadanie i o 7:00 zaczynaliśmy pracę i pracowaliśmy do 9:30, znowu było śniadanie i do 12:00 ponownie w polu. Potem był obiad i po nim praca do 16:00. Po wszystkim szliśmy do sierocińca bawić się z dziećmi – opowiada Joasia.
Praca na polu była jednak nużąca i wymagająca, ale wolontariusze wiedzieli, że przyczyniają się tym samym do większego dzieła: - Na farmie posadzić trzeba było osiem tysięcy nasion moringi. Są to drzewka, które wyrastają tam do ponad dwóch metrów, a w założeniach jest, że będzie się nimi karmić krowy, które mają również zostać sprowadzone na farmę - dodaje Marcin. Jak jednak przyznają, młodzi wolontariusze wcale nie czuli się zmęczeni, mimo iż pracowali w ponad trzydziestostopniowym upale.
Sam sierociniec, prowadzony przez siostry służebniczki, jest jednym z wielu, jakie znajdują się w Zambii. Większość z nich, podobnie jak lecznice i szpitale, znajdują się pod opieką zakonów i zgromadzeń, dzięki czemu państwo jest niejako odciążone z obowiązku ich utrzymywania. Większość dzieci, które trafiły do sierocińców, jest tam z jednego powodu: - W większości są to dzieci, których matki zmarły przy porodzie, nie mają ojca, gdyż nie wiadomo kto nim jest, a babcia nie ma pieniędzy na ich utrzymanie. W całym sierocińcu było 250 dzieci - twierdzi Joasia i dodaje: - Za każdym razem jak wchodziliśmy, najmniejsze z dzieci nas oblegały i wołały „mniamule, mniamule”, co można przetłumaczyć jako „weź mnie na ręce”. W porze karmienia przychodziły do nas z miską i prosiły o karmienie. Dla nich byliśmy kimś, do kogo mogły się przytulić, gdyż potrzebują one dużo uwagi i ciepła, a którego im przecież bardzo brakuje. Cieszyły się one z naszej obecności i bardzo chętnie się z nami bawiły - mówi Joasia.
Wolontariusze przyznali, że trzeba było się też nastawić do innej mentalności mieszkańców: - Życie tam płynie powoli. U nas przyjście 15 minut po czasie jest już spóźnieniem, a tam potrafią nawet godzinę lub więcej. Raz, w trakcie wyjazdu rekreacyjnego do Wodospadów Wiktorii, organizowany był jakiś dzień kultury i na przyjazd jednego z ministrów czekano kilka godzin, zanim zaczęto imprezę. Nawet msze się zaczynają dopiero wtedy, kiedy ostatnia osoba ze wsi przyjdzie do kościoła - dodaje Marcin.
Innym ciekawym aspektem jest edukacja. Na miejscu znajdowało się bowiem radio, przez które nadawane są w promieniu kilkudziesięciu kilometrów lekcje, a we wsiach, w których znajdują się odbiorniki, odpowiednia osoba wykonuje polecenia w trakcie takich „zajęć” i uczy dzieci. To jednak nie wszystko, gdyż „po szkole” radio pełni funkcję, którą można by nazwać bliżej nam znanym określeniem „medium społecznościowe”. Oto bowiem każdy, kto ma na to ochotę, może przyjść do studia, nadać komunikat, wystąpić ze swoim zespołem, czy przekazać jakiś apel: - Tym radiem żyją wszyscy. Jest ono poza państwem - twierdzi Marcin. Joasia dodaje: - We wioskach jest sporo starszych osób, które nie są wykształcone i ich rytm życia polega na tym, żeby tylko przeżyć kolejny dzień, żeby mieć coś do zjedzenia. Dzieci z wioski były świadome tego, że nauka jest bardzo ważna i chętnie chodzą do szkoły. Bardzo to lubią i one same nam mówiły, że nie chcą żyć, tak jak ich rodzice i dlatego też tak chętnie się uczą.
Wraz ze sobą wolontariusze zebrali pieniądze, które miały być przeznaczone na własne wyżywienie. Planowali, że uda się im wydać ponad 1000 zł, a przez cały miesiąc wydali zaledwie 300 zł, dlatego resztę pieniędzy zostawili misjonarzom na budowę farmy i prowadzenie sierocińca: - Jedzenie jest stosunkowo tanie, ale to zależy od tego, kto jakie ma zarobki. W miastach są duże sklepy, takie jak nasze markety, w których można znaleźć w zasadzie to samo co u nas, jednak nie wszystko jest takie dobre. Niektóre produkty są tylko podobne z nazwy, ale smaku już takiego nie mają, są podrobione - przyznaje Marcin. Kuchnią zajmowała się cały czas inna z wolontariuszek, choć jak się okazuje, potrawy przyjmowane przez młodych różnie tolerowały ich żołądki.
- Ten miesiąc minął za szybko - przyznają zgodnie młodzi. Przez cały ten miesiąc, jak przyznali, nie korzystali praktycznie w ogóle z internetu i komórek, czego zresztą im wcale nie brakowało. Gdyby tylko mogli, chcieliby przedłużyć swój pobyt, ale na Marcina czekała nowa praca, a Joanna wracała do zajęć na uczelni. Nie zamierzają jednak tracić kontaktu z Zambią i dalej żywo się interesują tym, co dzieje się w Kasisi: - Chcielibyśmy tam jeszcze raz polecieć, być może na dłużej, ale czy to będzie możliwe to już życie zweryfikuje. Na pewno będziemy tęsknić za tym miejscem i tymi ludźmi - kończy Joasia.