Pod koniec marca br. z Urzędem Miejskim, po 36 latach pracy w tej jednostce, na emeryturę odszedł Jacek Bogacz. Dla wielu działaczy samorządowych, był osobą nieprzemijającą - przychodzili i odchodzili prezydenci i radni, a stanowisko kierownika Biura Rady pozostawało w tych samych rękach. Na te ręce mogli zawsze liczyć ci, którzy rozpoczynali swoją przygodę w samorządzie, jak i tacy mieszkańcy, którzy chcieli do radnego dotrzeć na spotkanie.
Rafał Wichniewicz: Ponad 30 lat pracy z radnymi i dla radnych, to chyba jest spory wyczyn?
Jacek Bogacz: Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli się coś robi, to powinno to sprawiać przyjemność. Przyznam się szczerze, że praca w Biurze Rady, mimo iż czasem bywało różnie, sprawiała mi dużo satysfakcji i przyjemności. Między innymi dlatego, że miałem ciągle kontakt z ludźmi. Nie próbowałem policzyć, ile sesji przygotowałem, bo to chyba już „w tysiącach” powinno się liczyć, ale krótko mówiąc - ile kadencji było, tylu niekiedy ludzi się zmieniało.
Dzisiaj wiemy, jak wyglądają posiedzenia rady, a jak pan to pamięta z początku lat pracy?
Zaczynałem w okresie, który dziś różnie się ocenia. Mimo to jestem pełen szacunku dla radnych sprzed 1990 roku. Przykładem niech będzie sprawa gnieźnieńskiej garbarni. Byłem między innymi, wraz z panem Tadeuszem Ratajczakiem i płk. Mieczysławem Kaczmarkiem oraz dziennikarką panią Wojciechowską, współautorem uchwały, którą razem przygotowaliśmy, a która zobowiązywała prezydenta miasta do niewydawania pozwolenia wodnoprawnego dla garbarni.
Chodzi o kwestię zanieczyszczeń, jakie produkował ten zakład?
Tak. Przedsiębiorstwo, które w tym okresie nie miało tego zezwolenia, nie mogło pracować. To spowodowało z kolei, że w końcu zaczęto dyskutować nad budową oczyszczalni ścieków. Okazało się, że radni podjęli tę uchwałę, a wtedy przyjechali do Gniezna z łódzkiego Zjednoczenia jego przedstawiciele i zadecydowano o powstaniu tej oczyszczalni. Wtedy jeszcze pamiętam, że była ona jedną z najnowocześniejszych, jak na owe czasy. Nieprawdą jest więc, że radni w tamtym okresie tylko spotykali się i głosowali wyłącznie „za”, aprobując wszystkie decyzje.
A po 1990 roku?
Wraz ze zmianami w kraju pojawiła się nowa ustawa o samorządzie. Kiedyś radni działali na podstawie ustawy o Radach Narodowych i Samorządzie Mieszkańców z 1958 roku. Przy zmianie z 1990 roku wywołano nową ustawę, która moim zdaniem, zresztą też po wielu moich dyskusjach z innymi działaczami, nie spełniała swojej roli. Wydawało się nam, że jeżeli podstawą działalności państwa jest konstytucja, to drugą w kolei ustawą powinna być właśnie ustawa o samorządzie terytorialnym, bo to ona reguluje ustrój gmin. Jak się okazało, ustawa ta, w ocenie wielu radnych, nie spełniała swojej roli i była wielokrotnie przez to nowelizowana. Mimo to nie jest ona zadowalająca. Wiele ustaw, które w tym czasie obowiązywały lub były na nowo wywołane, były niespójne. Chociażby spółki miejskie działają na zupełnie innych zasadach, podobnie dotyczy się do ustawy o finansach publicznych, a już co tu mówić o systemie nadzoru. Współczuję prezydentom i radnym w tej kwestii.
Dlaczego?
Gdyż teoretycznie pilnuje ich Regionalna Izba Obrachunkowa, Samorządne Kolegium Odwoławcze, które może uchylać pewne decyzje prezydenta, a jeszcze do tego jest Najwyższa Izba Kontroli. Pamiętam taki moment, jak mieliśmy w jednym okresie dwie kontrole, a kiedy jedna z nich się skończyła, to pojawiła się trzecia. To angażuje wielu urzędników, którzy mogliby w tym czasie wykonywać inne zadania.
Wracając do samorządu, potrafi pan powiedzieć, z którą radą najlepiej się pracowało?
Każda kadencja była inna. Wiele zależało od prezydenta, który był w danym momencie, jak i przewodniczącego rady.
Każdy radny też jest inny?
Zgadza się. Trochę brzydko mówiąc, trzeba to wyczuć. Są radni, którzy potrafią być ostrzy, tzw. pistolety, a byli też radni, którzy przyjmowali wszystko ze spokojem. W tym wszystkim bardzo ważna była rola przewodniczących rady, który organizował całą pracę. Przez te wszystkie lata miałem przyjemność współpracować z trzynastoma przewodniczącymi i siedmioma prezydentami, tak więc trzeba było przyjmować pewne formy pracy, które te osoby prowadziły. Trudno mi tu wymienić kogoś wybitnego, bo każdy z prezydentów i przewodniczących wniósł coś nowego i czegoś mnie nauczył.
Co pan cenił w tej współpracy? Bo rozumiem, że ilu prezydentów, przewodniczących i radnych, tyle różnych zdań.
Cenię to, że jeżeli dyskutowaliśmy o formach pracy i przedstawiałem swoje stanowisko, to często było uwzględniane i rozmowa była bardzo partnerska. Tym bardziej jest to ważne, że wszystkich cechowała wysoka kultura, bo zupełnie inaczej się pracuje z ludźmi, którzy rozumieją i słuchają drugiego rozmówcę. To jest chyba moja cecha, że lubię słuchać ludzi. Kiedy oglądam telewizję, to albo przełączam kanał albo w ogóle wyłączam, bo nie rozumiem, jak prowadzący może doprowadzać do tego, że dwóch dyskutantów zaczyna się między sobą kłócić, a on się jeszcze włącza jako trzeci. Każdy ma prawo do swojego zdania, każdy ma prawo do swoich poglądów. Dlatego zawsze starałem się każdego wysłuchać.
Czyli, jak rozumiem, dyskusji nie brakowało, ale mimo to lubił pan tę pracę.
Sprawiała mi sporo satysfakcji, miałem bardzo fajny zespół, udało mi się wypracować bardzo fajną formę współpracy. Pod koniec przygotowywałem dwie osoby do objęcia tego stanowiska, ale decyzja była inna i ja z decyzjami nie dyskutuję, przyjmuje się to do wiadomości, bo życie idzie dalej.
Może warto wspomnieć, że niektórzy dzisiejsze posiedzenia, trwające niekiedy kilkanaście godzin, muszą „przeżywać” raz jeszcze...
Jestem pełen podziwu dla współpracowników, którzy odsłuchują tych sesji i potem przelewają to na papier. To też jest taka trochę komplikacja, że technika poszła tak daleko, sesje są nagrywane i przesyłane i każdy może to odsłuchać, a i tak musi być wszystko na papierze. W tej kwestii im współczuję. Pamiętam jednak, że to ja sam zacząłem nagrywać sesje na kasety. Pisząc protokół mieliśmy czasami problemy, żeby wyciągnąć sedno wypowiedzi radnego. W historii mieliśmy takich radnych, który jak zaczął A, nie doszedł do Z, to już zaczynał zaprzeczać temu, co sam mówił na początku. Potem były problemy, bo próbowano nam udowadniać, że to, co jest im przypisane w protokole, to „nie, bo on tak nie mówił”. Za zgodą przewodniczącego, jeszcze przed 1990 rokiem zaczęliśmy nagrywać. Potem, jak radny miał wątpliwości, to sobie odsłuchiwał tego i potem nagle padało „to ja to powiedziałem?”.
Przez tyle lat nie brakowało też pewnie różnych sytuacji – zabawnych, albo na odwrót.
Pamiętam raz obchody z okazji święta 15 sierpnia, na cmentarzu przy ul. Witkowskiej. Z reguły przed każdym wydarzeniem sprawdzałem wszystko, razem z aparaturą. Wtedy zakupiliśmy bezprzewodowe mikrofony i były to urządzenia, które nie były podłączone pod sieć. Sprawdzałem przed rozpoczęciem i wszystko było w porządku. Rozpoczęła się uroczystość i nagle nie ma dźwięku - mikrofony wysiadły. Później stwierdzono, że był to wynik nałożenia się sieci komórkowej, przynajmniej tak powiedzieli specjaliści. W innych miejscach ta aparatura działała bez zarzutu. Pamiętam, że to kosztowało mnie trochę nerwów.
A przyjemniejsze sytuacje?
Takim dobrym czasem, być może z racji zaangażowania, były wizyty papieskie - pierwsza w 1979 i druga w 1997 roku. Szczególnie utkwiła mi w pamięci ta druga, kiedy powstał Komitet Obchodów Rocznic Milenijnych. Jego szefem był prezydent Bogdan Trepiński, a mi przypadła rola sekretarza i tak szczerze mówiąc, mimo iż była rada sponsorów, rada naukowa, to spoczęło to na naszej dwójce i jeszcze trzech innych osobach, które nas wspomagały. Spotykaliśmy się na zmianę raz w Kurii, raz w Urzędzie i tak wymienialiśmy się spostrzeżeniami, co trzeba zrobić. Przebiegało to w dobrej atmosferze.
W trakcie mojej pracy miałem okazję zwiedzić kilka miast partnerskich, a największe wrażenie zrobiła na mnie modlitwa nad grobem Jana Pawła II, dziś już świętego. Pojechaliśmy wtedy z ikoną, którą przekazaliśmy do kościoła pw. św. Bartłomieja w Rzymie. To są takie rzeczy, które zostają w pamięci.
Z czego może być pan dumny po tym czasie pracy?
Jest jedna rzecz, z której jestem wyjątkowo zadowolony. Mam tu na myśli kwesty na groby znanych gnieźnian i rozmawiałem już w kwestii ich kontynuacji. Oczywiście jest przychylność co jej dalszego prowadzenia i będę to kontynuował jako emeryt. Póki mi zdrowia starczy, to będę dalej je organizował, bo są one potrzebne, a efekty widać na naszych cmentarzach. W tym roku chciałbym spełnić moje przyrzeczenie w stosunku do nieżyjącego już Mirosława Skrzypkowskiego, że wykonamy pomnik naszemu gnieźnieńskiemu poecie Tomaszowi Rzepie.
Kończąc, w trakcie naszych rozmów podczas niejednej długiej sesji, potrafił pan wspominać niektóre wydarzenia stwierdzając, że musi pan to opisać. Może czas napisać książkę?
Może nie książkę, ale chciałbym zrobić kilka rzeczy, dzięki którym mógłbym utrwalić pewne wspomnienia dla historii. Czas mija, dokumenty giną, ludzie różnie na pewne rzeczy patrzą, historię zaczyna się pisać na nowo, a tymczasem historia jest tylko jedna. Mogą być różne oceny co do niektórych faktów, ale nie można ich przemilczać, albo negować, że ich nie było. Teraz pora odpocząć na ogrodzie, a na jesień – zobaczymy.