Wiarę w takie podejście podtrzymywali do końca gauleiterzy landów na wschodnich kresach III Rzeszy. Sami jednak nie byli przekonani co do możliwości powstrzymania Rosjan i w głębi duszy wiedzieli, że wojna jest przegrana. Tego, czego nie przepuszczała przez swoje sito niemiecka propaganda, rodziło się już w umysłach wszystkich - także zamieszkujących Gniezno mieszkańców. Zarówno Polacy, jak i Niemcy mieli świadomość, że zegar odmierzający koniec wojny tyka nieubłaganie i nie mogły tego zmienić nawet historie o "cudownej broni", nad jaką mieli pracować niemieccy naukowcy.
Front ruszył niespodziewanie 12 stycznia, w trakcie największych mrozów. Ponad dwa miliony żołnierzy sowieckich, wspieranych przez 6,5 tysiąca czołgów i prawie 5 tysięcy samolotów, przełamało słabe linie obrony Niemców w rejonie środkowej Polski oraz na pograniczu Prus Wschodnich i ruszyło w głąb Generalnego Gubernatorstwa, a po dotarciu do jego granic, także na Rzeszę. Tempo zajmowania okupowanych terenów było tak szybkie, że Niemcy zarzucili w wielu miejscach ewakuację dóbr i ratowali się ucieczką na zachód.
Gnieźnianie nie wiedzieli o tym nic, dopóki nie zobaczyli nerwowości, jaką przejawiali już nawet zwykli Niemcy. Skończyła się buta, a zaczęło się pospieszne pakowanie walizek i skrzyń oraz ewakuacja drogami na Kłecko, Poznań czy Czerniejewo. Pociągami, samochodami czy powózkami. Jednocześnie, zgodnie z odgórnymi dyrektywami, Niemcy szykowali się do "obrony". Wystarczy jednak sobie wyobrazić, czym miała ona być wobec zdruzgotanych oddziałów Wehrmachtu, naprzeciw którym napierały wyposażone w pełne uzbrojenie wojska sowieckie. Na miejscu pozostało kilkudziesięciu żołnierzy regularnej piechoty, ale "główną siłę" stanowili członkowie Volkssturmu (głównie starsi mężczyźni, często niezdolni do walki). Do udziału w tej formie "pospolitego ruszenia", zmuszano wszystkich chłopców i mężczyzn, mogących strzelać. Ich zadaniem w tych dniach było pilnowanie porządku na ulicach miasta i zapewnienie spokoju w trakcie ewakuacji, a w trakcie ataku - obrona do samego końca.
Ofensywa sowiecka postępowała błyskawicznie. Kielce zajęto 15 stycznia, Kraków 18 stycznia, a Łódź już 19 stycznia. Pomruki detonacji, mających miejsce gdzieś daleko za horyzontem, wprawiały polskich mieszkańców Gniezna w nadzieję na nadchodzący koniec wojny. Wiedzieli, że może to oznaczać zmianę większego zła na mniejsze. Większość z nich do Rosjan miała dystans. W końcu jeszcze 20 lat temu walczyli na Wschodzie przeciwko bolszewickiej bestii. Teraz to oni byli wyzwolicielami, chociaż jeszcze pięć lat wcześniej sami uderzyli na Polskę wespół z Niemcami. Na miejscu czekały na nich ukryte struktury dawnej KPP czy PPR.
Błyskawiczne postępy Rosjan, którym na północy towarzyszyła 1 Armia Wojska Polskiego spowodowały, że okupanci wpadli w popłoch. Zaczęła się chaotyczna ewakuacja urzędów, instytucji, a także lżej rannych żołnierzy, rozlokowanych w lazaretach szpitalnych i na terenie szkół. W powietrzu już zaczęły się pojawiać rosyjskie myśliwce, które patrolowały drogi ucieczki oraz obserwowały ruchy wojsk niemieckich. Tych zaś było bardzo mało, gdyż decyzją dowództwa Wehrmachtu, wszelkie siły skupiono w Poznaniu, który miał stać się twierdzą. Resztę Wielkopolski oddano na pastwę przeciwnika, którego ruchy miały spowalniać zdane na niełaskę oddziały Volkssturmu. W Gnieźnie zostały one ulokowane przy drogach, z których spodziewano się natarcia sowietów - ul. Trzemeszeńskiej (ob. ul. Roosevelta), ul. Wrzesińskiej i ul.Witkowskiej. Wykopano płytkie okopy, ułożono przeszkody na drogach, a jedynym uzbrojeniem volkssturmistów były głównie stare karabiny, broń maszynowa oraz panzerfausty. Ponadto na terenie miasta znalazło się jeszcze kilka punktów oporu, o nieznanej już dziś sile, jednak nie stanowiącej zbytniej przeszkody. Mimo to, nawet regularne i wyposażone oddziały wojsk niemieckich, nie mogły już odwrócić kart historii, której kolejny rozdział powoli zmierzał do końca.