Był wrzesień 1933 roku. Sala rozpraw Sądu Okręgowego przy ul. Franciszkańskiej pękała w szwach. Wypełniał ją tłum żądnej wrażeń publiczności, która szturmem dostała się do środka, zajmując wszystkie miejsca na długo przed rozpoczęciem rozprawy. Wiele osób stało także przed budynkiem, którego strzegł kordon policji. Kiedy do sali wprowadzona została oskarżona, tłum wzdrygnął się i zaczął jej przyglądać, komentując między sobą jej osobę. Większość publiczności stanowiły... kobiety. W sali nie brakowało także przedstawicieli prasy, którzy przez kilka numerów relacjonowali później przebieg całej rozprawy.
Przewodniczący, prezes Sądu Okręgowego Rekłajtis, po odczytaniu aktu oskarżenia przystąpił do pytań, kierowanych do kobiety. Ta zaś odpowiadała cicho, momentami przez łzy.
Rekłajtis: - Czy przyznaje się pani do zabójstwa pani męża?
Zbigniewa odpowiedziała: - Tak, bo traktował mnie jak nieczłowieka.
Wydziedziczony, marnotrawny syn
Jeszcze w latach 20., Teodor Gruszczyński, właściciel dużego gospodarstwa oraz przedsiębiorstwa spedytorskiego na Róży (dziś osiedle Gniezna), przyjął pod swój dach w charakterze sekretarki młodą Zbigniewę Wojciak. Wspierała ona także swoją osobą panią domu – Stanisławę Gruszczyńską, która ze względu na swoją chorobę, niedomagała w codziennych, domowych obowiązkach.
Wkrótce śmierć przyszła po żonę gospodarza, a w 1929 roku na tamten świat po ciężkiej chorobie odszedł także sam Teodor. Przez cały samotny czas, opuszczonemu wdowcowi gospodarzyła Zbigniewa, która później na rozprawie zaprzeczyła, by kiedykolwiek łączyły ją "inne" stosunki z gospodarzem. Śmierć właściciela majątku przerwała tę, skądinąd pozytywną, idyllę. W swoim testamencie Teodor Gruszczyński zawarł, że cały majątek przepisany zostaje na jego syna – Zdzisława. Problem w tym, że ten, który powinien być tym zainteresowany, od lat przebywał daleko poza granicami kraju.
W 1923 roku młody Zdzisław pokłócił się ze swoim ojcem Teodorem i przepadł jak kamień w wodę. Później, jak się okazało, trafił do Legii Cudzoziemskiej, gdzie bez żadnych większych problemów służył przez 6 lat. Kiedy w lipcu 1929 roku dotarła do niego informacja o śmierci ojca, natychmiast powrócił w swoje rodzinne strony, wiedziony synowskim obowiązkiem objęcia gospodarstwa. Tu dowiedział się, że ojciec zapisał mu w testamencie gospodarstwo, ale dodatkowo swojej służącej Zbigniewie nakazał wypłacić 3 tysiące złotych w podziękowaniu za pracę.
Młoda, spokojna z dobrego domu
Zbigniewa Wojcik urodziła się w lutym 1907 roku w Gnieźnie. Tu też ukończyła siedmioklasową szkołę powszechną. Podejmując się pracy u małżeństwa Gruszczyńskich, kierowała się przede wszystkim chęcią zarobienia dodatkowych pieniędzy. Zarówno Teodorowi, jak i Stanisławie, musiała przypaść do gustu ta młoda kobieta, która otrzymała ich pełne pozwolenie na prowadzenie gospodarstwa i pomoc przy firmie. Śmierć swoich pracodawców, oznaczała dla niej koniec pewnego etapu w życiu.
Zdzisławowi młoda Zbigniewa musiała wpaść w oko, bo gdy oświadczyła mu, że zamierza odejść z gospodarstwa, pochwycił ją i przysiągł poślubić. W sześć tygodni później stanęli na ślubnym kobiercu i zamieszkali razem w gospodarstwie na Róży. Od tej pory Zdzisław i Zbigniewa Gruszczyńscy zaczęli wieść życie spokojnego małżeństwa z pełnym podziałem ról – mąż zajmować się miał spedytorstwem, żona – gospodarstwem.
Początkowo Zdzisławowi szło nawet nieźle, a firma przynosiła oczekiwane dochody. Po pewnym czasie pojawiły się jednak problemy, na tle których zaczął występować... alkohol. Spożywał go z kolegami, przepijając pieniądze firmy i ostatecznie doprowadzając ją do bankructwa. Wkrótce też pojawiły się długi i to na kolosalną wówczas sumę – 13 tysięcy złotych. Nie chcąc stracić gospodarstwa, przepisał majątek na żonę, ale ta pozostała niewzruszona. Nie zamierzała krzywdzić wierzycieli i postanowiła zwrócić im zaległe pieniądze.
„Kulą w łeb ci je dam!”
Sytuacja między małżonkami się zaostrzała, a wkrótce zaczęło dochodzić do coraz większych ekscesów. Rękoczyny stały być codziennością, a Zdzisław robił się momentami coraz bardziej obcesowy wobec żony. Zbigniewa wciąż prosiła go, by wziął się do uczciwej pracy i kiedy pewnego dnia zażądała od niego pieniędzy na utrzymanie, on odpowiedział jej: - Kulą w łeb ci je dam!
Tego było już za wiele. Kobieta nie wytrzymała i opuściła męża wraz z dzieckiem, wracając w lutym 1932 roku do rodzinnego domu w Gnieźnie. Gospodarstwo ostatecznie sprzedano z obciążeniem hipotecznym, za cenę 32 tysięcy złotych. To nie wystarczyło, by opłacić wierzycieli, ale i zachcianek męża, który opuścił rodzinne okolice i udał się do Gdyni. Tam zaplanował otworzyć nowy interes, na który w sumie udało mu się od żony wyciągnąć 2 tysiące złotych. W trakcie późniejszej rozprawy przyznała, że nie wie na co te pieniądze były mu potrzebne, ale koniec końców Zdzisław, powrócił do Gniezna i tu zaczął ponownie hulać po mieście, przepijając każdą gotówkę. Nie stronił też od kobiet, od których miał zresztą nabawić się choroby wenerycznej.
Przestał tracić pieniądze na krótko – w trakcie kampanii cukrowniczej, kiedy znalazł tymczasowe zatrudnienie w gnieźnieńskim zakładzie. Sezon jednak się skończył i pieniędzy wciąż mu brakowało, a Zbigniewa – cóż począć – w nieokreślonej już dziś obawie, przekazywała mu dalej gotówkę. W końcu zwiększył żądania, nakazując oddanie mebli. Wtedy pokorna dotąd żona postawiła się i odpowiedziała, że może je sobie zabrać, ale pieniędzy już nie zobaczy.
W obronie własnej
15 maja 1933 roku Zbigniewa dowiedziała się od swojego brata, że Zdzisław odgraża się publicznie przeciwko jej matce oraz niej samej. Teraz oczekiwała już najgorszego, bowiem była świadoma, że jej mąż może być zdolny do wszystkiego, także do spełnienia swoich obietnic.
Dzień później, we wtorek 16 maja, do domu rodziców Zbigniewy przybył w godzinach popołudniowych Zdzisław. Jego żona na wieść o pojawieniu się oprawcy, rozpłakała się i jedynie zza drzwi słyszała, jak mąż odgraża się jej ojcu – ponownie żądał pieniędzy. Kiedy tylko ją ujrzał, zaczął znowu wyrzucać swoje emocje, domagając się ponownie wydania mebli. Zbigniewa odpowiedziała: - Znajdź sobie ludzi i sam je sobie weź. Tego było za wiele, Zdzisław tylko odpowiedział: - Widzę, że masz mnie za wariata! W takim razie z tobą skończę! - i tu skierował się z wyciągniętymi rękoma w stronę swojej żony. W tym momencie Zbigniewa wyciągnęła zza pleców rewolwer, z którego wystrzeliła do swojego ciemiężyciela.
W sumie padło sześć strzałów – dwa do stojącego, a potem cztery do leżącego już na ziemi napastnika. Po oddaniu strzałów, Zbigniewa ubrała się pospiesznie, poszła się zgłosić na policję. Zdzisław nie umarł od razu, ale dopiero po kilkunastu dniach, skonał w gnieźnieńskim szpitalu na wskutek paraliżu i wdarcia się zakażenia.
„Ponura tragedja małżeństwa”
Tak tytułował sprawę lokalny dziennik Lech. Gazeta Gnieźnieńska. Rozprawa w sprawie morderstwa rozpoczęła się 18 września o 10:00 rano, a przesłuchiwanie oskarżonej i świadków przeciągnęło się do 17:00. Po zarządzonej przerwie, wznowiono posiedzenie o 19:00 a w jego końcu prokurator zażądał dla Zbigniewy kary śmierci, co o dziwo wzbudziło radość wśród części publiczności. Obrona, rzecz jasna, zażądała w kontrze uwolnienia oskarżonej.
O godzinie 23:00 zapadł wyrok, na mocy którego Sąd, biorąc pod uwagę różne zeznania świadków, uznał Zbigniewę Gruszczyńską winną zbrodni morderstwa dokonanej pod wpływem silnego wzburzenia. W efekcie skazana została na 8 lat więzienia, co oskarżona przyjęła ze smutkiem. Prasa pozostawiła sprawę bez komentarza w sprawie, niejako ukazując kobietę w roli ofiary. Wiadomo jednak, że w Gnieźnie panowały skrajne emocje - jedni widzieli w Zbigniewie morderczynię, a inni - kobietę, która obroniła się przed mężem-oprawcą. Całe miasto żyło sprawą przez kilka tygodni, komentując i dyskutując o niej w restauracjach i kawiarniach.
Dziś już nie wiadomo, czy Zbigniewa Gruszczyńska odbyła swoją karę do końca. Wiadomo natomiast, że przeżyła II wojnę światową. Zmarła w latach 70. XX wieku i została pochowana na cmentarzu św. Krzyża.