- Wczoraj, w środę 11 bm. pomiędzy godziną 11 a 12 okradziono w haniebny i nikczemny sposób tutejszą katedrę. Podli złoczyńcy, których musiało być kilku, weszli do świątyni pod pozorem zwiedzenia i przy sposobności dostali się do skarbca katedry i okradli go doszczętnie, zabierając nawet i głowę św. Wojciecha, spoczywającą w srebrnym relikwiarzu - donosił w emocjonalnym tonie redaktor lipcowego numeru dziennika "Lech. Gazeta Gnieźnieńska". Zdarzenie z 1923 roku, jak przyznawała gazeta, było pierwszym tego typu rabunkiem, dokonanym nie zbrojną ręką, jak miało to miejsce w przeciągu wieków w trakcie najazdu Brzetysława, Krzyżaków czy Szwedów, a złodziejską bezczelnością: - Lecz żeby w teraźniejszych czasach znalazł się człowiek, któryby ośmielił się popełnić tak haniebny i nikczemny czyn, w to się wprost wierzyć nie chce, a jednakowoż fakt dokonany udowadnia, że jeszcze są na świecie opadłe kreatury, wyzute z wszelkiej czci, które przed świętokradztwem się nie wzdrygną, byleby tylko swoim chuciom i żądzom dogodzić.
Śledczy badają sprawę
Z pomieszczeń skarbca zniknęło siedem kielichów, monstrancji i najcenniejszy spośród przechowywanych – wspomniany relikwiarz z XV wieku, wysadzanego perłami i szafirami. Jak przebiegło całe zdarzenie?
Wbrew temu, co się obecnie dość często pisze, do kradzieży nie doszło w trakcie drzemki stróża pilnującego skarbca. Jak relacjonowały gazety, według 48-letniego zakrystianina Jana Gozdowskiego, tuż o wpół jedenastej rano oprowadzał on po świątyni wycieczkę nauczycieli z Krakowa. To było dla niego zajęcie dodatkowe, wykonywane pomiędzy nabożeństwami odprawianymi w bazylice. Jednym z elementów zwiedzania, było m.in. oglądanie wnętrz skarbca katedralnego. Rok wcześniej, na polecenie biskupa Antoniego Laubitza, kapituła zakazała pokazywanie tego pomieszczenia. Mimo to, ze względu na ciągłe dopytywanie się o możliwość obejrzenia wnętrz przez zwiedzających, ostatecznie ponownie przyzwolono na udostępnienie skarbca przy określonych obostrzeniach.
Zwiedzanie krakowskiej wycieczki rozpoczęło się właśnie od obejrzenia skarbca. Po obejrzeniu wnętrz, zakrystianin oprowadzał gości przez półtorej godziny po świątyni. Kiedy zakończył tuż przed południem, podeszły do niego kolejne osoby zainteresowane zwiedzaniem: - Gdy inne osoby prosiły o wejście do skarbca, zauważył, że drzwi nie dadzą się otworzyć wskutek jakiejś zawady w zamku - czytamy w relacji. Około pierwszej po południu zakrystianin posłał po ślusarza, który przybył i naprawił zamek dopiero około wpół do czwartej. Po udanym wejściu do środka i odkryciu, że drugie drzwi są otwarte, a wnętrze splądrowane, Gozdowski poinformował kapitułę o kradzieży. Było to już niemal sześć godzin od zdarzenia. Z powodu niemożności wytłumaczenia się z faktu, że nie poinformowano nikogo z kapituły (zgodnie z procedurami) o problemie już z samym wejściem do skarbca, Gozdowski został aresztowany. Sam mówił w trakcie przesłuchiwania: - Nigdy nikomu nie ukradłem ani grosza. Nie mogę się przyznać, bo tej zbrodni nie dokonałem. Wyjdzie na jaw, kto obrabował skarbiec. Rychlej czy później, obym ja tylko jeszcze za życia doczekał się tego. Dość tego, że aresztowano także jego żonę Salomeę Gozdowską, a w mieszkaniu przeprowadzono rewizję - bez rezultatu.
Poszukiwania
Niemal od razu po wykryciu kradzieży i rozpoczęciu śledztwa, kapituła ogłosiła nabożeństwo ekspiacyjne o uproszenie odzyskania zguby. Modlono się także w innych kościołach Gniezna i okolicy. Mieszkańcy tymczasem oferowali własnym sumptem nagrody za wskazanie sprawców kradzieży.
Kiedy śledztwo prowadzone przez Prokuraturę przy Sądzie Okręgowym w Gnieźnie nabierało tempa, pojawiły się pytania o to, czy skarbiec w ogóle został odpowiednio zabezpieczony przed kradzieżą.
Na początku XX wieku, z dotychczasowego skarbca, umieszczonego w jednej z wież, wszelkie precozja przeniesiono do nowego pomieszczenia, położonego pod chórem. Tam zabezpieczony był podwójnymi drzwiami z żelaza, okno zamurowano, a na dwa lata przed kradzieżą, w sali tuż nad nim wylano metrowej grubości posadzkę, mającą zabezpieczyć w ten sposób przed ewentualną próbą przebicia się rabusiów, którzy mogliby ukryć się za dnia w wieży. Dość jeszcze, że przy skarbcu w osobnym pomieszczeniu czuwał w nocy dodatkowo stróż z psem.
Klucz od drzwi skarbca - po lewej wkomponowane zdjęcie zakrystianina Jana Gozdowskiego. Zdjęcie z tygodnika Tajny Detektyw z 1932 r.
Aby dostać się do pomieszczenia, trzeba było mieć klucz – posiadali go jedynie proboszcz katedry oraz zakrystianin. Same eksponaty umieszczone były w szklanych gablotach. W latach 20. XX wieku na innego typu zabezpieczenia zwyczajnie nie można było sobie pozwolić. Mimo starań, aby przy świątyni utworzony został posterunek wojskowy, nigdy on nie powstał. Jak się jednak okazuje, nawet najbardziej wymyślne sposoby nie zapobiegły kradzieży i to w biały dzień, przy licznych zwiedzających świątynię.
Tajemniczy goście
Świadkowie, którzy tego dnia przebywali w pobliżu katedry w godzinach okołopołudniowych, zauważyli samochód bez dachu, koloru ciemnozielonego z zaklejonymi tablicami rejestracyjnymi. Na polecenie prokuratora, wszyscy właściciele samochodów i wypożyczalni z okolicy, mieli przedstawić informacje o wynajmowaniu tego typu pojazdów w ostatnim czasie. Samochód miał być widziany w noc poprzedzającą kradzież, na wysokości kawiarni Esplanada przy dzisiejszej ul. Łubieńskiego. W świątyni oraz jej otoczeniu widziano w dniu kradzieży mężczyzn z walizkami, którzy zapewne oddalili się ww. samochodem. Liczne tropy, ale żaden z nich nic nie przyniósł, poza niewiele wnoszącym do sprawy rysopisami.
Na polecenie prokuratorów, zdemontowano drzwi od skarbca i przyjrzano się sposobowi, w jaki złodzieje musieli dostać się do środka. Odnaleziono fragmenty wytrychu: - Podług zdania obecnych zawodowych ślusarzy, a było ich czterech, klucz ten nie był podrobiony na podstawie odcisków z klucza Kapitulnego ale skonstruowany samodzielnie w niesłychanie wyrafinowany sposób przez próbne wkładanie klucza o bardzo miękkim metalu do otworu zamku i przystosowywanie go do mechanizmu zamkowego - czytamy w artykule Lecha, który na bieżąco informował o postępach w śledztwie: - Utrwaliło to pomiędzy obecnymi przekonanie, że od dłuższego już czasu przygotowywano ten klucz, zanim go wprowadzono do pożądanej doskonałości. Jak przyznano, złodzieje mogli przygotowywać się do „skoku” już od wielu miesięcy.
Ostatni punkt wniosku, kończącego wstępne śledztwo był następujący: - Możność dostania się w powyżej podany sposób do skarbca istniała zawsze choćby skarbiec bezwzględnie dla publiczności był zamknięty. Obronićby go mogła tylko nieustająca, zamienna straż przez uzbrojonych stróżów, czuwających we dnie i w nocy.
Niemiecki „ślad”
W miesiąc po kradzieży w Gazecie Warszawskiej, opublikowany został list, szkalujący duchownych pochodzenia niemieckiego, zasiadających w gnieźnieńskiej kapitule. Było ich kilku, a dla Kościoła była to swojego rodzaju spuścizna po czasach zaboru, kiedy to władze pruskie chciały w ten sposób tworzyć swoje wpływy wśród polskich księży. Szczególnie mocno „dostało” się bp. Kloske, który pochodził z Górnego Śląska. List, co do którego sprostowanie umieszczono w „Lechu”, zarzucał wpływ niemieckich duszpasterzy m.in. na decyzję o ponownym udostępnieniu skarbca zwiedzającym. Autor artykułu twierdził także, że germański duch, obecny w kapitule, jest przyczyną fermentu i słabej kondycji kościoła w Gnieźnie. W odpowiedzi niemieccy duchowni podważyli te argumenty, wskazując na swoje zaangażowanie w polskie sprawy i działalność na rzecz wiernych. Ostatecznie ta publiczna kłótnia spowodowała, że bp Antoni Laubitz z czasem rozwiązał spór, odsuwając duchownych pochodzenia niemieckiego od decyzyjnych funkcji.
Wymiana poglądów na ten temat wpływu niemieckich księży na kapitułę, wywarła spore wrażenie na mieszkańcach Gniezna. Tak spore, że wokół kradzieży, w temacie której z czasem pojawiało się coraz więcej niewiadomych i zaczęły wyrastać teorie spiskowe. Także takie, że kradzież została upozorowana, a relikwiarz przetopiono i spieniężono. Przemawiać miały za tym późniejsze inwestycje na Wzgórzu Lecha. Inne teorie mówiły o Czechach oraz Niemcach, którzy także chcieliby odzyskać relikwię świętego.
Impas
Wkrótce sprawa stanęła w miejscu. Po jedenastu dniach aresztu, małżeństwo Gozdowskich zostało zwolnione do domu. Zabrakło pieniędzy na kontynuowanie śledztwa, którego koszty w owym czasie musiała w części pokrywać kuria. W gazetach umieszczano prośby o datki na ten cel, a szczodrzy gnieźnianie przekazywali pieniądze. Prokuratorzy badali ślady prowadzące do Poznania i Łodzi. W tym ostatnim mieście pojawił się sygnał o samochodzie - właściciele auta mieli jednak alibi, bowiem w tym dniu przebywali akurat w Warszawie.
W ponad tydzień po kradzieży w Poznaniu zatrzymano mężczyznę, który miał przy sobie połamane elementy kielicha. Po dokładnej analizie stwierdzono jednak, że pochodzą one z innego kościoła - tym razem w Wieluniu.
Inny trop pojawił się w jednym z więzień, gdzie dwóch zatrzymanych za inne przestępstwa stwierdziło, że znali plan grabieży, ale najpewniej ich kompani ich ubiegli i dokonali tego na własną rękę. Ten trop również okazał się błędny. Dwa dni później znowu ujęto innych podejrzanych, którzy mieli „kręcić się” koło tematu relikwiarza oraz skarbca. Mieli być przybyszami, tymczasowo osiadłymi w Gnieźnie. W końcu ich także zwolniono.
Eksperyment kryminalny
Choć śledczy nie ustępowali w działaniach, to jednak czas działał na ich niekorzyść. Postanowiono podjąć się kilku pewnych, rzadko stosowanych kroków. W kilku polskich więzieniach do wybranych cel dostarczono, niby przypadkiem, gazety zawierające artykuły o kradzieży. Dozorcy mieli przysłuchiwać się rozmowom więźniów, dyskutującym na ten temat. Informacje w ten sposób uzyskane nie były jednak zbyt pomocne.
Dwa lata po zdarzeniu z więzienia w Wiśniczu dotarł sygnał iż jeden ze skazanych zna autorów skoku. Jak twierdził kapelan z tej placówki, od odsiadującego 3-letnią karę Michała Kalinowskiego, dowiedział się o historii jego kolegi, niejakiego Giese z Trzebini, który to powiedział mu iż kradzieży dokonało dwóch mężczyzn, znanych włamywaczy krakowskich. Kilka dni przed 11 lipca mieli udać się do Poznania dwoma samochodami, skąd mieli udać się "na skok" do Gniezna. Ta informacja, o dziwo, zgadzała się z relacją organizatora wycieczki nauczycieli z Krakowa, który twierdził iż w trakcie pobytu w Gnieźnie, dołączyło do nich dwóch mężczyzn, którzy twierdzili iż uciekł im wcześniej pociąg. Mieli ze sobą walizki... Niestety, organizator nie miał listy zwiedzających, ani nawet nie znał dokładnej ich liczby. Ślad się urwał.
Wątpliwości śledczych budziła także możliwość podrobienia klucza w krótkim czasie. Tu także zdecydowano się na eksperyment przy udziale znanego włamywacza krakowskiego, przebywającego w więzieniu w Koronowie - Kurta Kreuzera. Ten powiedział, że jest w stanie wykonać to zadanie nie w dwadzieścia minut, ale w... dziesięć. W zamian zażądał 100 papierosów, kilograma słoniny i podwyższonej racji chleba. Otrzymał dodatkowo materiał: surowiec klucza, dwa pilniki i małą bańkę z tlenem. Po wykonaniu w wosku odcisku oryginalnego klucza od celi (zakładano, że włamywacze mogli takowy mieć), Kreuzera zamknięto w środku. Ku zdumieniu komisji, skazaniec wyszedł z niej po... sześciu minutach. Eksperyment potwierdził pewne przypuszczenia, ale nie przyczynił się za bardzo do rozwiązania zagadki, która pozostała niewyjaśniona aż do dziś...
Echa zdarzeń z 1923 roku
Śledztwo ostatecznie jednak utknęło, a śledczy mieli związane ręce, gdyż wszystkie poszlaki urywały się.Tymczasem w przeciągu ostatnich 30 lat w katedrze dokonano trzech zuchwałych kradzieży - srebrnej trumienki, obrazu oraz pierścienia ks. kard. Stefana Wyszyńskiego. Sprawców pierwszej i ostatniej udało się schwytać i ukarać, ale we wszystkich powyższych przypadkach, także tym z lipca 1923 roku, pojawiał się ten sam czynnik - brak zabezpieczeń. Nie zmienił się także inny element - społeczne oburzenie na rękę podnoszoną na świętość nie tyle kościelną, co wartość historyczną i narodową.
Artykuł po raz pierwszy opublikowany 14 lipca 2015 r.