To była bez wątpienia jedna z najtrudniejszych akcji ratunkowych gnieźnieńskich strażaków w latach 80. XX wieku. Było niedzielne południe 11 stycznia 1987 roku, kiedy to jeden z przechodniów idących ul. Chrobrego, zauważył iż z dachu wysokiej kamienicy narożnikowej wydobywa się dym. Po kilku chwilach, po alarmującym telefonie otrzymanym z centrum miasta, na miejscu stawili się pierwsi strażacy z gnieźnieńskiej jednostki. Do czasu ich przejazdu dym zdążył zgęstnieć, a słup dymu wydobywający się z otworów okiennych zaczął złowrogo unosić się nad śródmieściem.
Na miejscu pojawiły się wszystkie wozy gaśnicze miejscowej straży pożarnej. Widząc rozmiary potencjalnego ognia szalejącego pod dachem i schodzącego już do niższych kondygnacji kamienicy, zadecydowano o natarciu od strony klatki schodowej oraz z rozsuniętej drabiny mechanicznej ustawionej na skrzyżowaniu. Pojawiły się już pierwsze trudności - zima 1986/1987 roku była jedną najmroźniejszych, a tego dnia na dworze temperatura oscylowała około 20 stopni poniżej zera. Z tego powodu początkowo strażacy napotkali na problemy w postaci zmarzniętych hydrantów, które do tego były w sporej odległości od miejsca zdarzenia. Ponadto zamarzały zawory przy zbiornikach znajdujących się na wozach, a także sama woda w wężach. Mimo to ratownicy bardzo sprawnie przystąpili do akcji, ewakuując przy tym większość mieszkańców z budynku. Z opóźnieniem przyszło za to odłączenie prądu i gazu w budynku, ale to nie przeszkadzało w prowadzeniu działań gaśniczych. Tymczasem ogień rozwijał się cały czas po drewnianej konstrukcji dachu i w doszło do tego, że około godziny 14 pojawiły się obawy, że płomienie będą mogły przejść na kamienicę obok. Sytuację udało się jednak opanować, a wkrótce także ustalono, gdzie znajduje się źródło ognia, co pomogło na usprawnieniu dalszej akcji gaśniczej.
Ilość wody, którą zużyto na gaszenie pożaru, sprawiła, że w zasadzie wszystkie mieszkania, jeśli nie zostały naruszone przez ogień (na górnych piętrach), to zostały zalane wodą. Ta zaś dotarła aż do apteki znajdującej się na parterze, która wkrótce miała zostać otwarta po gruntownym remoncie. Co więcej, ogrom wody wylewany na płonącym strychu sprawiał, że woda ściekająca po klatce schodowej także zamarzała, tym samym utrudniając poruszanie się.
Cała akcja gaśnicza trwała do późnych godzin wieczornych, gdyż po stłumieniu ognia, ten po kilku chwilach potrafił znowu pokazać się w już "ugaszonym" miejscu. Ostatecznie działania zakończono około godziny 23. po około 11 godzinach od ich rozpoczęcia, a do tego czasu kilkanaście rodzin ze spalonych lub zalanych mieszkań zostało ulokowanych w hotelu. W zdarzeniu na szczęście nikt nie ucierpiał, jednak konieczna była pomoc ambulatoryjna trzem osobom, którym podano środki uspokajające.
W poniedziałek 12 stycznia przybyła z Poznania komisja, która miała ustalić przyczyny pożaru. Na miejscu zastano zalany budynek z kompletnie wypalonym strychem, co znacznie utrudniło prowadzone oględziny. Te ostatecznie nie potrafiły jednoznacznie wykazać, co było przyczyną zdarzenia, ale śledztwo mimo to trwało.
Milicja tym zdarzeniem zainteresowała się też z innego, dość prozaicznego powodu - oto mieszkańcy, którzy powrócili do swoich lokali po ocalałe rzeczy, stwierdzili iż kilku z nich utraciło różne przedmioty - od biżuterii po sprzęt domowy. Już po pewnym czasie ustalono sprawców tego czynu, ale także w toku drugiego śledztwa poznano przyczyny pożaru na strychu. Miał go spowodować młody mieszkaniec tej kamienicy, który za pomocą palących się świec próbował rozmrozić zamarznięte rury z wodą. Chłopak przyznał się do czynu i sprawa zakończyła się w sądzie.
To nie było jedyne tego typu zdarzenie w tym jednym tygodniu, gdyż prasa donosiła iż kilka dni później wybuchł pożar w kamienicy przy ul. Moniuszki. Także i w tym przypadku przyczyną była próba rozmrożenia wody w rurach za pomocą podpalonej gazety przez jednego z pracowników sklepu Gminnej Spółdzielni.
źródło: Przemiany na Szlaku Piastowskim nr 3, 4, 9 z 1987 r.