„Powietrze” wielokrotnie przechodziło przez nasz region, dziesiątkując ludność i sprawiając, że miasto zwyczajnie pustoszało. Od średniowiecza aż po wiek XIX, pojawiają się wzmianki lub relacje, mówiące o straszliwych epidemiach, dlatego nie ma żadnej wątpliwości, że docierały one także do Gniezna. Dawniej morowego powietrza obawiano się niejednokrotnie bardziej, niż pozostałych wymienianych trzech zjawisk – wojny, ognia i głodu. Epidemii nie szło przewidzieć. Nadchodziła znienacka i atakowała wszystkich, niezależnie od zajmowanej pozycji społecznej, posiadanego majątku czy stopnia religijności.
W pomroku dziejów...
Najbardziej znaną zarazą, która odbiła się nie tylko w kronikach, ale także kulturze i miała wpływ na kształtowanie się postaw społecznych, była epidemia dżumy. Nie bez powodu w tym okresie narodził się motyw danse macabre (łac. taniec śmierci). Dziś szacuje się, że kiedy wybuchła w połowie XIV wieku, zginąć mogło nawet 60% ludności Europy. Za cud można uznać jedynie fakt, że zaraza ta ominęła większość ziem polskich. Niemniej, inne epidemie wybuchały także lokalnie i to nawet dosyć często. Nie zauważano czynników, jakie towarzyszyły powstawaniu chorób. Rozróżniano je na podstawie wyglądu i zachowania organizmu chorego, a wszystkie tego typu zjawiska przyjęło się określać po prostu „morowym powietrzem”. Ich pojawienie się odbierano jako kary boskie za popełnione grzechy, stąd też od średniowiecza aż po XIX wiek wiele modlitw wznosiło się z błaganiem o uchronienie od zarazy.
Epidemie w Gnieźnie wybuchały dość często. Najstarsze wzmianki kronikarzy dotyczą przełomu XVI i XVII wieku, kiedy to pojawiło się ich aż 9. Jedyną obroną przed zarażeniem, powszechnie zresztą stosowaną, była izolacja od reszty społeczeństwa. Przykładowo, w Gnieźnie duchowieństwo opuszczało kolegiaty, udając się na tereny wiejskie do posiadanych folwarków, a szlachta uciekała do swoich siedzib położonych z dala od miast i wsi. Podobnie postępowali mieszczanie, o ile mieli gdzie uciec (na przykład do rodziny mieszkającej na rozległych przedmieściach Gniezna). Reszta zwyczajnie zamykała się w domach, ograniczając kontakty z innymi. Zamykano bramy miejskie, nie wpuszczano obcych i wznoszono modlitwy błagalne o ratunek przed zachorowaniem. Czy to pomagało? Niekoniecznie. Kiedy w 1624 roku wybuchła epidemia, kanonik gnieźnieński Stanisław Grot natychmiast opuścił miasto, udając się do Pobiedzisk, gdzie ledwo przybywszy, nagle umarł. Zaraza z lat 20. XVII wieku była o tyle nieszczęśliwa, że przyszła w 11 lat po wielkim pożarze Gniezna, które jeszcze nie zdążyło się podnieść z ruiny. Epidemia tak wyludniła miasto, że nie było komu zabudowywać pustych placów. Kolejna zaraza wybuchła na przełomie 1661 i 1662 roku. O ilości ofiar, które pochłonęły, zwyczajnie nie wiemy bo… umierali nawet kronikarze i osoby odpowiedzialne za liczenie ludności, a księgi miejskie dla bezpieczeństwa zamykano w archiwach.
Skąd przybywały zarazy?
Jak zwracają uwagę historycy, a także część naukowców zajmujących się tą tematyką, można wymienić dwa czynniki sprzyjające rozprzestrzenianiu się dawnych chorób: brak higieny oraz migracja ludności. Ten drugi powód, w przypadku Gniezna, dotyczył przede wszystkim jarmarków, na które przybywały tysiące handlarzy z całej Europy, a także liczne wojny toczące się w XVII i XVIII wieku i związane z tym przemarsze wojsk. Nieznajomość podstawowych (dziś powszechnie stosowanych) zasad utrzymania czystości, była aż rażąca. Wodę czerpano z jezior, które niejednokrotnie były zanieczyszczane i tylko nieliczne studnie ratowały sytuację, choć nikt nie widział problemu w lokowaniu zbiorników wodnych w rejonie cmentarzy. Do tego odchody i obierki wyrzucane były często na ulicę albo za mur miejski, gdzie często trafiały do rowów i dalej spływały do jezior.
Dodać należy też fakt, że w dawnych czasach cmentarze zlokalizowane były przy świątyniach. Ponieważ dawniej kościołów w ówczesnym Gnieźnie było więcej*, niż obecnie, dlatego też i samych nekropolii było sporo – pod koniec XVIII wieku, wśród miejskiej zabudowy, znajdowało się co najmniej osiem cmentarzy. Służyły one wiernym przez kilkaset lat, co niekiedy powodowało, że groby nawarstwiały się, były gęsto porozmieszczane, a niekiedy ciała chowane były dość płytko. Ten czynnik rzecz jasna także mógł sprzyjać zagrożeniu epidemiologicznemu, choć dziś nie wiemy, gdzie chowano masowo umierających w trakcie panujących zaraz.
Pomoc w zarazach nieśli lekarze, którą to posługę sami często przypłacali życiem. W 1631 roku, w trakcie zarazy zmarł Jakub Zagórski, który przybył do Gniezna z Piotrkowa po śmierci innego lekarza, księdza Wincentego Oczko. Epidemie mogły trwać kilka tygodni i miesięcy, jak chociażby zaraza z 1660 roku, przez którą w Gnieźnie pozostało jedynie siedmiu mieszkańców, ale zdarzały się też i takie, które grasowały w regionie przez kilka lat.
Kiedy znajdzie się winowajca... odcinamy głowę
Pierwszy obszerniejszy opis skutków zarazy w Gnieźnie, pochodzi z początku XVIII wieku. Morowe powietrze pojawiło się w sierpniu 1708 roku i trwało do 1710, skutecznie wyludniając miasto. Jeszcze zanim epidemia wybuchła na dobre, 27 sierpnia 1708 roku jako pierwsza na podejrzaną chorobę zmarła gnieźnianka Katarzyna Ostafia, za którą w zaświaty wybrała się wkrótce także jej córka Zofia. Trzeci zgon, spowodowany chorobą o zbliżonych symptomach, nastąpił 8 września. Wkrótce też odnotowano kolejny, a do 15 września świat opuściło już 9 osób w dwóch domach. W międzyczasie zmarła też kolejna córka Katarzyny Ostafi – Małgorzata. Mieszkańcy wpadli w panikę, a o rozprzestrzenianie zarazy podejrzano... wampiry. 15 września udano się na cmentarz, gdzie rozkopano grób Katarzyny i Zofii Ostafi tylko po to, by stwierdzić iż mimo upływu czasu, zmarłe wyglądają tak, jakby spały. Przesąd wziął górę nad rozsądkiem, a uznając iż to one są przyczyną zarazy, dokonano odcięcia głów zmarłym. Oczywiście nie rozwiązało to problemu.
Dwa lata później w księdze metrycznej kościoła św. Trójcy, znalazł się zapis tutejszego proboszcza, ks. Alberta Rosińskiego: - Roku Pańskiego 1708 27 sierpnia poczęło grasować morowe powietrze po całej Polsce, na które tu w Gnieźnie umarło 5000 ludzi od roku powyżej rzeczonego aż do r. 1710, których nazwiska w tej księdze nie są zapisane nie z niedbałości w czasie trzykrotnego moru, lecz dla braku księży, albowiem wielu w tem powietrzu pomarło. Oznaczało to wówczas upadek miasta tak wielki, że w 1714 roku żył tylko jeden mieszkaniec miasta w murach, który ocalał po epidemii, a w pobliskich osadach ledwie 20 osób. Sytuacji nie poprawiał fakt przejazdu licznych wojsk, przemierzających Rzeczpospolitą. W 1720 roku przy spisie ludności stwierdzono, że sytuację poprawić mogą tylko przywileje królewskie, które zostały ostatecznie nadane. Ludności powoli przybywało, ale świetność miasta przez zarazy, wojny i pożary, przeminęła na zawsze.
Cholera i ospa przekleństwami XIX wieku
Kolejne „powietrza” pojawiły się na początku XIX wieku, kiedy to mieszkańców zaatakowała ospa. - W 1803 roku na tę straszną chorobę wiele niewiast rodzących umarło i to młodych. Tak żona sławnego niegdyś mecenasa polskiego Jana Zaborowskiego. Całe miasto jej żałowało. Mieszkała na Kawiorach. Nawet niektóre żydy płakały - wspominał kronikarz. Zaraza pojawiła się znowu cztery lata później, na skutek przemarszu wojsk francuskich, a także przeprowadzania jeńców rosyjskich i pruskich: - W kwietniu, maju i czerwcu 1807 r. wielkie choroby wybuchły w Gnieźnie, mnóstwo ludzi umierało, mianowicie na pytocie (choroby zakaźne – przyp. aut.). W samej parafii św. Michała umarło 120 ludzi, a w innych daleko więcej. Bydlęta też padały jak muchy. Lament był wielki w Gnieźnie z tego powodu i bieda. Choroba nękała mieszkańców jeszcze przez kilka miesięcy, dlatego też 10 września 1807 roku: - Odprawiona została uroczysta procesja przy wielkim udziale ludu i strzelaniu z moździerzy z Gniezna do Kędzierzyna na uproszenie Boga, aby przez przyczynę św. Rocha zachował miasto od powietrza i uwolnił je od chorób.
Kolejne wzmianki o zarazie pochodzą z lat późniejszych. W 1831 roku wybuchła epidemia cholery, w trakcie której strzeżono wjazdu do miasta, zorganizowano konkretne osoby zajmujące się chorymi w specjalnie wyznaczonych pomieszczeniach, a potem wybrano specjalne miejsce na cmentarzu cholerycznym na terenie Nowego Miasta (prawdopodobnie chodzi o dawny cmentarz ewangelicki, znajdujący się w pobliżu wejścia do dzisiejszego Parku Miejskiego). Cholera zaatakowała 31 sierpnia i do jej ustąpienia 10 listopada pochłonęła 73 ofiary (zachorowało w sumie 89 osób).
Pierwszy, bardzo obszerny opis panującej zarazy, mamy z czasów kolejnej epidemii cholery, jaka wybuchła w 1852 roku. W niemal czterdzieści dni po tym, jak opanowała sporą część Wielkopolski i Poznań, w końcu dotarła także i do Gniezna. Wychodząca wówczas Gazeta Wielkiego Księstwa Poznańskiego donosiła: - Nieznane były u nas plagi choleryczne za dawnych czasów. Nachodzili Polskę Tatarzy, Turcy jak szarańcze i wyludniali jej kraje wschodnie mieczem, ogniem i uprowadzaniem młodego pokolenia. Dziś czasy się zmieniły, Tatarzy, Turcy nie nachodzą, a jednak okropniejszy wróg nachodzi Polskę, bo cholera, która straszliwszemi pociski niż kartacze najlepiej wymierzonej bateryi, kładzie krociami tysięcy lud bezbronny.
Zaraza uderzyła na początku września, a prasa w pierwszych dniach donosiła: - Cholera w naszym powiecie lubo się pokazała, ale Bogu dzięki, dotąd nie wiele ofiar pochłonęła. Niektóre przecie domy i osady ucierpiały. Tak na folwarku odległym od Gniezna jednę milę zwanym Woźniki umarł właściciel jego Pietrowicz, żona, córka i syn na cholerę. Wszyscy czworo byli w Poznaniu na pogrzebie córki Pietrowicza i z zarazą wrócili. Równocześnie zapadła jeszcze jedna córka, parobek i dziewka na tę epidemię i oni pożegnali się wkrótce z tym światem. Proboszcz przy kościele tutejszym św. Wawrzyńca ks. Warmiński niósł pomoc tym nieszczęśliwym, po kilka razy na dzień przybywał do nich z lekarzem, postarał się o dozór dla nich, zebrał małą kolektę i pokazał się przytem prawdziwym pasterzem. Poświęcenie się atoli jego było próżnem, nieszczęśliwi ulegli. Ratował co mógł, zabrał trzy jeszcze pozostałe sieroty, dzieci po Pietrowiczach zmarłych i przyjął je do własnego domu.
Wygaśnięcie zaraz
Dzięki zapiskom z połowy XIX wieku, wiemy już iż mieszkańcy wiedzieli, jak unikać rozszerzania się zarazy, choć nie wszyscy przestrzegali tych prostych zasad: - Lubo po miastach naszych nie tyle się dała cholera we znaki, co po innych stronach, to po wsiach niektórych największe uczyniła spustoszenia. I tak w Karsewie na ludność 100, przeszło pięździesiąt zmarło na cholerę w przeciągu 2 do 3 tygodni. To samo niemal powtórzyło się w Malininie (Malenin - przyp. red.). Inne wsie, jak Gorzykowo, Ruchocinek, Miaty i Miatki lubo mniej ucierpiały, ale też niemal przedziesiątkowane. Głównie przyczyniały się do szerzenia tej epidemii głównie błędy w dyecie i używanie odzieży pościeli itd. po zmarłych, bez oczyszczenia ich z zarazy - donosiła 26 września 1852 roku Gazeta Wielkiego Księstwa Poznańskiego.
W numerze z 1 października 1852 roku znajduje się nekrolog Melchiora Pokłateckiego (Pokładeckiego?), właściciela Pierzysk, który niosąc pomoc swoim chorym robotnikom, sam zapadł na cholerę i wyzionął ducha. 19 października pojawiła się informacja o śmierci proboszcza parafii w Witkowie, który był ostatnią ofiarą zarazy w tym mieście. W sumie od 5 września do 1 grudnia 1852 roku zachorowały 162 osoby, z których 103 zmarły. Znacznie więcej pochłonęła epidemia z 1866 roku, bowiem wówczas w dniach od 2 sierpnia do 10 października zachorowało na nią 691 osób, z których 319 zmarło. Była to ostatnia, tak obszernie odnotowana zaraza w naszym regionie. Jest bardzo prawdopodobne, że także i do Gniezna dotarła epidemia tzw. hiszpanki, która panowała w naszej części kraju w latach 1918-1919.
Informacje o epidemiach, jak zresztą widać powyżej - szczątkowe, nie pozwalają nam dziś osądzić, gdzie dokładniej chowano ich ofiary. Prawie na pewno w początkowych stadiach roznoszenia się moru, nie miało to miejsca w ścisłej zabudowie, a dokonywano tego z dala od siedzib ludzkich. Trudno jednak sobie wyobrazić, że w momencie kiedy śmiertelność przekroczyła wszelkie normy (zwłaszcza w XVI – XVIII wieku), w ogóle przejmowano się tym, by zmarłych chowano według określonych zasad. Być może jeszcze nie odnaleziono miejsc masowych pochówków i czekają one na odnalezienie, bowiem są przykłady w powiecie gnieźnieńskim, że tzw. cmentarze choleryczne wznoszą się w formie niewielkich kopców na odległych od zabudowań polach. Na terenie samego centrum miasta, przy okazji różnych inwestycji, dokonywano odkryć pojedynczych pochówków. Czy mogły to być ofiary zaraz, których bliscy nie mieli już siły pochować na cmentarzu? Tego już zapewne nie dowiemy się nigdy.
Jedynym dziś symbolem, przypominającym te dramatyczne zdarzenia z historii Grodu Lecha, jest jedna z rzeźb na trasie Traktu Królewskiego. Stojący przy ul. św. Jana Królik Medyk, wyposażony jest w atrybuty dawnych lekarzy. Stoi on naprzeciwko szpitala, dawnego lazaretu, który jeszcze pamięta XIX wiek, kiedy to w Gnieźnie wybuchały epidemie, a ludzie walczyli o życie chorując na dur brzuszny lub tyfus.
Artykuł jest zaktualizowaną wersją publikacji z 31 stycznia 2015 r. i 3 listopada 2017 roku pod tym samym tytułem.