Sytuacja lokali gastronomicznych, zamkniętych już od prawie trzech miesięcy, jest dużo bardziej niż trudna. Wielu właścicieli stara się jeszcze utrzymać pracowników przy sobie, ale coraz częściej się słyszy, że kolejni restauratorzy są na granicy wytrzymałości. Dlatego właśnie gnieźnieńscy przedstawiciele tej branży postanowili zorganizować nieformalny protest na Rynku.
- Chcemy zakomunikować i rządzącym i naszym mieszkańcom, że jesteśmy doprowadzeni pod ścianę. Nie jesteśmy awanturnikami, którzy chcą robić jakiekolwiek spotkania nielegalne, ale chcemy zacząć normalnie funkcjonować i żyć. Pomocy od państwa w zasadzie nie ma, tylko się mówi, że jest, ale tak jak moja firma od 24 października nie może funkcjonować, nie może organizować przyjęć, a nie otrzymaliśmy ani złotówki. Zatrudniam ponad 20 pracowników i nie ma żadnej pomocy. Wnioski są, ale pozostają na razie bez rozpatrzenia. Musimy zacząć coś robić, żebyśmy przetrwali i nie byli zagrożeni wykupieniem czy to spółki skarbu państwa czy inne podmioty - stwierdziła Barbara Kędzierska-Bajer, która dodała, że grudniowa akcja "Wspieram! Nie olewam!" promująca gnieźnieńskie restauracje odniosła sukces, ale z czasem - czego oczekiwano - przycichła, ale podziękowała za zaangażowanie wszystkich w tę inicjatywę, a przede wszystkim klientom.
Czy gnieźnieńscy restauratorzy zaczną się otwierać jak inni właściciele lokali w kraju? - Nie chcę rzucać słów na wiatr, niemniej jednak braliśmy pod uwagę datę 1 lutego. Pewnie też nie wszyscy, gdyż rząd straszy nas konsekwencjami. Mniej obawiamy się mandatów ile kar za łamanie obostrzeń, a ma ona polegać na tym iż nie dostanie my żadnej pomocy teraz, a także będziemy musieli zwrócić to, co dostaliśmy wiosną, a dla wielu z nas wiąże się to z bankructwem - dodała Barbara Kędzierska-Bajer.
- Spotykamy się tu dzisiaj po to, by zaprotestować i wyrazić nasze niezadowolenie z powodu zamknięcia od blisko 3 miesięcy naszych restauracji i hoteli. Protestujemy, gdyż inne gałęzie rynku są otwarte, zakłady przemysłowe, duże sklepy, a my nadal jesteśmy zamknięci. Dalej tak nie wytrzymamy i nasza kondycja spada. Chcemy się otworzyć - mówi Piotr Sobański, właściciel restauracji w Modliszewku.
- Jakość jedzenia spada w takich pojemnikach, to każdy chyba zauważa, bo każdy chciałby przyjść do restauracji normalnie zjeść. Mieliśmy przedtem zachowane wszystkie odległości, można było funkcjonować. Można otworzyć, nie trzeba imprez robić, ale niech dadzą nam normalnie funkcjonować. Nie potrzebujemy tej jałmużny od państwa, które nas potem szantażuje, tylko chcemy potem pracować - przyznał Bogumił Pietruszewski z Powidza.
Restauratorzy podpisywali się pod pismem, który zostanie skierowany do premiera. W jego treści znajduje się apel o przywrócenie możliwości funkcjonowania branży: - Jeśli nie otrzymamy oczekiwanego wsparcia i zapewnień, będziemy zmuszeni otworzyć z powrotem nasze działalności gospodarcze - kończą swój list. Czy tak się stanie już wkrótce? Przekonamy się.