Wydrukuj tę stronę
wtorek, 12 listopada 2019 07:50

„Żyliśmy w niewyobrażalnym strachu”

 
„Żyliśmy w niewyobrażalnym strachu” Mieszkańcy Gniezna na terenie obozu przesiedleńczego w garbarni

Jeden z samochodów zatrzymał się przed naszym domem i za chwilę usłyszeliśmy uderzenia kolb karabinów w nasze drzwi i rozkaz otwarcia drzwi. Do naszego mieszkania przy ul. Warszawskiej wtargnęło czterech uzbrojonych hitlerowców w towarzystwie miejscowych Volksdeutschów - mówiła wiele lat po wojnie Ewa Kolanowska, jedna z tysięcy osób, która wraz z całą rodziną została wyrzucona z domu w Gnieźnie i wypędzona do Generalnego Gubernatorstwa. 11 listopada 2019 roku minęło 80. lat od uruchomienia obozu przesiedleńczego, który Niemcy urządzili w dawnej garbarni przy ul. Wrzesińskiej i tym samym rozpoczęli akcję przymusowego wysiedlania polskiej ludności z naszego regionu.

Kolejne tygodnie po wkroczeniu Niemców do Gniezna, które nastąpiło 11 września 1939 roku, były pełne niepewności. Zamordowani zostali lub zaginęło w tajemniczych okolicznościach około trzystu mieszkańców powiatu gnieźnieńskiego. Znikali kolejni - nie wracali do domów, lub byli z nich zabierani na przesłuchania, po czym ślad po nich przepadał. Powstańcy wielkopolscy ukrywali się, właściciele firm otrzymywali dokumenty informujące o zajęciu ich zakładów, a ponadto powstawały pierwsze podziemne komórki niepodległościowe. Okupant nie krył się przed nikim - na słupach ogłoszeniowych w połowie października poinformowano o rozstrzelaniu grupy osób, wśród których był ks. Mateusz Zabłocki, proboszcz fary. W tych warunkach niepewności i wszechobecnego strachu mijały pierwsze tygodnie mieszkańców Gniezna i okolic. Tej grozy dopełniło to, co rozpoczęło się 11 listopada 1939 roku.

Bez znaczenia kto

- Wczesnym rankiem, ktoś w niesamowity sposób walił w nasze drzwi. Gdy otworzyliśmy, oczom naszym ukazał się niezwykły obraz. Na sieni przed naszym mieszkaniem stało trzech Niemców, jeden w zielonym mundurze i dwóch cywilów. Wszyscy z karabinami na plecach. Powiedzieli po niemiecku, że mamy się ubrać, bo nas zabierają. Na ubranie się i spakowanie dali nam pół godziny czasu. Każdy mógł mieć nie więcej, niż jedną walizkę. Były nas cztery osoby: dziadek staruszek - 80 lat, ciotka - siostra mojej mamy, moja mama i ja - wspominała kilkadziesiąt lat później Maria Smarzyńska, która w chwili wybuchu wojny miała 14 lat: - Zdenerwowanie było straszne, nie wiedzieliśmy, co zabrać i gdzie nas popędzą. W ten sposób zostawiliśmy całe nasze mienie i zaczęła się nasza gehenna. Niemcy wypchnęli nas z mieszkania. Mieszkanie zapieczętowali, a klucze zabrali. 

Taki ranek 11 listopada czekał kilkaset osób, które znalazły się na pierwszych listach wywozowych, sporządzonych przez władze okupacyjne. Pomagali im miejscowi Niemcy, którzy wkrótce po zakończeniu działań wojennych, wstępowali oficjalnie do tworzących się nazistowskich organizacji. Polscy lekarze, nauczyciele, urzędnicy, pracownicy umysłowi, ale także rolnicy czy robotnicy - dla hitlerowców nie miało to większego znaczenia, gdyż liczyła się tylko zaplanowana "uwolniona przestrzeń". Docelowo do pustych mieszkań czy domów zamierzano sprowadzić Niemców z głębi Rzeszy, ale także m.in. z krajów bałtyckich, jak Litwa, Łotwa czy Estonia. Jedni przybywali tu przymusowo, inni z nadzieją na lepsze życie w nowej, nazistowskiej ojczyźnie.

 
Przesiedleńcy na terenie obozu w garbarni. 1940 rok.

Do mieszkań przychodzili zazwyczaj uzbrojeni członkowie Selbschützu (niem. Samoobrona), organizacji paramilitarnej powołanej w pierwszych tygodniach po zajęciu Gniezna przez Wehrmacht. W jej skład wchodzili miejscowi Niemcy, którym wręczano broń ostrą oraz dając możliwość dowolnego obchodzenia się z wysiedleńcami. Stąd też napotykane są różne relacje - od brutalnych wejść do polskich domów i wyrzucania w ciągu pięciu minut po w miarę "grzeczne" wydawanie polecenia opuszczenia domu w ciągu pół godziny. Często towarzyszyli im regularni żołnierze Wehrmachtu.

Wędrówka w nieznane

Wyrzuceni z domów na wsi byli najczęściej transportowani do Gniezna wozami. Mieszkańców miasta poganiano ulicami - wszyscy zmierzali w kierunku ul. Wrzesińskiej. To tam, przy dzisiejszej ul. Okulickiego (wówczas ul. Grabskiego), znajdowały się budynki zamkniętej kilka lat wcześniej garbarni. W niej to, z początkiem listopada, urządzono obóz wysiedleńczy, który dla wielu stał się także miejscem początku ich wojennej tułaczki, a niekiedy także śmierci...


Budynki nieistniejącej już dziś garbarni przy ul. Okulickiego (wówczas ul. Grabskiego). 1940 rok.

Dawna garbarnia była położona na peryferiach Gniezna, z dala od oczu mieszkańców, ale jednocześnie blisko miasta, żeby ułatwić cały proces wysiedleń. Teren był otoczony płotem, strzeżony przez strażników. Na potrzeby wysiedleńców zagospodarowano dawne hale fabryczne, w których niegdyś obrabiano zwierzęce skóry. Drewniane, dziurawe podłogi, powybijane szyby, hulający po pustej przestrzeni wiatr, szczury, wszy - takie wspomnienia najczęściej pojawiały się w relacjach wysiedleńców. Kiedy rozpoczęły się wysiedlenia, na dworze była już odczuwalna zimowa aura: W Gnieźnie wpędzono nas - około 500 osób - jak "bydło do obory", do wielkich hal produkcyjnych po byłej garbarni o wymiarach ca 60 x 15 metrów. W nie eksploatowanej od kilku lat garbarni było pełno szczurów i robactwa. Ze starty słomy rodzice musieli zrobić na betonie posłanie dla swojej rodziny. Nie było żadnych sanitariatów, załatwianie potrzeb fizjologicznych w dzień odbywało się do wiader (osłoną był rozpostarty przez współmałżonka płaszcz lub koc), a wieczorem na zewnątrz hali (...). Nie było żadnych warunków do przygotowania ciepłego pożywienia, brak stołów, brak jakiegokolwiek pomieszczenia do konsumpcji (jedliśmy, siedząc w barłogu na betonie). W obozie panował głód (...) - opowiadał Marian Konieczyński. 

- Mężczyznom i chłopakom kazano do hali przynieść słomę na legowisko. Dopiero po trzech dniach zorganizowano kuchnię. Szefem kuchni był Szłapczyński. Pomagała mu moja mama. Do mycia służyły miski. Pomieszczenia ogrzewano niewielkimi piecykami na węgiel - wspominała pobyt w obozie Leokadia Wolniewicz, która trafiła do garbarni w pierwszym transporcie.

- Przez ponad dwa miesiące nie mieliśmy możliwości umycia się oraz zmiany ubrania i bielizny. Pozostawaliśmy bez żywności, lekarstw, ani do stępu do lekarza. Byliśmy zamknięci bez możliwości wyjścia. Żyliśmy w niewyobrażalnym strachu przed hitlerowcami, stale chodzącymi z karabinami. Żandarmi hitlerowcy molestowali seksualnie i gwałcili dzieci - opowiadała wiele lat później Irena Grochowicz, wspominając także: - Nocnik stanowiący naczynie, z którym chodziło się po zupę, będącą rodzajem pomyj. Nasz pies, spuszczany przez dziadka z łańcucha, przychodził do nas z chlebem przywiązanym do obroży. Przez dziurę w płocie zabieraliśmy sobie ten chleb. 

 
Wnętrza hal produkcyjnych garbarni w czasach jej funkcjonowania - to w nich, kiedy już była nieczynna, umieszczono wypędzonych. Zdjęcie z Archiwum Państwowego w Poznaniu Oddział w Gnieźnie. Zdjęcia z pierwszej połowy lat 20.

Przybywającym do obozu mieszkańcom, którzy w swoich domach pozostawili większość majątku, przeprowadzano na wejściu rewizję. Odbierano wartościowe rzeczy - biżuterię, zegarki, pieniądze. Wielu z nich nie wiedziało, jaki będzie ich dalszy los. Pierwsze "rzuty" nie miały więc ze sobą pożywienia i cierpiały głód. Kolejni wysiedleńcy, świadomi tego, co spotkało wcześniej innych, już brali ze sobą prowiant. Wielu gnieźnian, obawiając się wysiedlenia, przez długi czas żyło "na walizkach" w swoich mieszkaniach. 

Kilka tygodni

Pobyt w obozie przesiedleńczym w Gnieźnie oznaczał ekstremalne warunki - zimno, głód, przepełnienie (momentami w halach przebywało nawet 1500 osób) ale Niemcy pokazywali też swoją wyższość - bito, znęcano się. Moja mama ciężko chorowała i dużo musiała pić ziołowych herbat, zapomniała jednak zabrać czajnika na wodę, prosiła więc abym wyszedł przez płot i udał się do naszej sąsiadki, poprosił o czajnik i go przyniósł. Wyjście się udało, powrót był tragiczny. Złapali mnie żandarmi i tak mnie pejczami skatowali, że trzy noce płakałem i leżałem tylko na brzuchu - opowiadał Jan Woźniak.  Świadkowie po latach stwierdzili iż w obozie zmarło nawet 150 dzieci. Ostrożne szacunki pozwoliły doliczyć około 23 zgonów - dzieci w wieku do 3 lat. Wiele z tych, które przeżyło, do końca życia odczuwało problemy zdrowotne, jakie nabyli podczas pobytu w tym miejscu.


Wnętrza hal produkcyjnych garbarni w czasach jej funkcjonowania - to w nich, kiedy już była nieczynna, umieszczono wypędzonych. Zdjęcie z Archiwum Państwowego w Poznaniu Oddział w Gnieźnie. Zdjęcia z pierwszej połowy lat 20.

Jak długo to trwało? Wysiedlenia rozpoczęły się 11 listopada i trwały do połowy kwietnia 1940 roku. Jedni mieszkańcy spędzili w obozie kilka dni, a inni nawet kilka tygodni. Kiedy nadszedł ich dzień, wysyłani byli pociągami do Generalnego Gubernatorstwa. Łucja Walczak po latach wspominała zesłanie w nieznane: - Ustawiono nas na ulicy rzędami. I tak z tobołkami pieszo zdążaliśmy do stacji kolejowej. Było nas bardzo dużo. Gdy szliśmy ulicą Wrzesińską przyglądały się nam zza szyb wystraszone twarze Polaków. Jedni dawali nam znaki, inni kreślili znak krzyża, aby dodać nam otuchy. Zesłańców załadowywano do pociągów na bocznicy cukrowni, na samej stacji kolejowej lub też w rejonie tzw. trzech mostów. Wędrówce przez miasto towarzyszyła eskorta wojskowa. Podróż pociągiem do miejsca docelowego - m.in. Piotrkowa Trybunalskiego, Łodzi, Krakowa, Częstochowy, Nowego Sącza czy innego miasta w GG zajmowała kilka dni. Często bez wody i jedzenia. Po dotarciu wysiedleńcy najczęściej byli pozostawieni samym sobie - po prostu otwierano wagony i padała komenda "alle raus!" (niem. wszyscy precz!).

Znikający z widoku

Akcję masowego wysiedlania zakończono z kilku powodów. Po pierwsze z Gniezna i okolic (podobnie, jak ze wszystkich miast Wielkopolski) wyrzucono większą część osób, które były dla Niemców niewygodne, tj. nauczycieli, urzędników, pracowników umysłowych, część przedsiębiorców itp., którzy mogli wokół siebie skupiać np. ruch oporu. Po drugie, transporty zaczęły być potrzebne przy przygotowaniach do wojny na Zachodzie. Po trzecie, trzeba było na miejscu pozostawić tych, którzy mogli się przydać w pracy na rzecz Rzeszy. Wszystko to działo się zgodnie z myślą Arthura Greisera, namiestnika Kraju Warty, który 25 września 1939 roku powiedział: - Bezczynni Polacy muszą bezwzględnie zniknąć z widoku. Powinno się ich umieszczać w koloniach pracy przymusowej i wykorzystywać przy różnych pracach. Kolonie pracy, obok wykonywania różnych zadań cywilnych, muszą pozostawać do dyspozycji miejscowych dowódców wojskowych oraz batalionów pracy. 


Tą drogą wysiedleńcy byli wprowadzani na teren obozu. Tą drogą byli też prowadzeni do transportów do GG. Zdjęcie 2019 r.

Jeszcze zanim ruszyły wysiedlenia Polaków, w październiku 1939 roku rozpoczęła się wywózka na roboty do Rzeszy. Tym zajmował się utworzony w tym celu Arbeitsamt, który widząc iż nikt nie kwapi się "ochotniczo" wyjeżdżać, wyłapywał zdolnych do pracy i dawał skierowania na przymusowe wyjazdy do Berlina, Brandenburga, Eberswalde, Frankfurtu, Hannoveru, Kassel i wielu innych niemieckich miast. Spora część z nich była wybierana spośród osób zapędzonych do obozu w garbarni. Ogółem z Gniezna wywieziono na roboty około 2900 Polaków. Wielu z nich nie wróciło. 

W sumie z terenu powiatu gnieźnieńskiego w latach 1939 - 1944 Niemcy wysiedlili 10,5 tysiąca osób. Ci, którzy byli wyrzucani z domów od listopada 1939 roku do kwietnia 1940 roku, przeszli przez obóz przesiedleńczy w Gnieźnie - stanowili większość z wspomnianej liczby wysiedlonych. 


Miejsce funkcjonowania dawnej garbarni - stare budynki w okresie PRL-u zastąpiły nowe hale fabryczne, które dziś już pozmieniały swoje funkcje. Zdjęcie 2019 r.

Można mówić

Przez wiele lat pamięć o obozie przesiedleńczym w garbarni gnieźnieńskiej żyła jedynie w świadomości mieszkańców oraz zesłanych. Dopiero w latach 90. XX wieku rozpoczęło się zbieranie materiałów, zeznań, relacji, danych na temat tego, jak wyglądał pobyt w tym miejscu odosobnienia. Dzięki temu, ostatecznie, w 2001 roku udało się doprowadzić do tego, że premier podpisał rozporządzenie uznające obóz w Gnieźnie za miejsce, w którym pobyt dzieci do lat 14 miał charakter eksterminacyjny. Zbiór wszystkich informacji na ten temat ukazał się w publikacji pod redakcją Zenona Wartela pt. "Niemiecki obóz przesiedleńczy w Gnieźnie w latach 1939-1940". 

Budynki dawnej garbarni, po zlikwidowaniu obozu, zostały przez Niemców częściowo zajęte na potrzeby przemysłowe - urządzono w niej siedzibę firmy "Stromag" Maschienenfabrik. Dziś, wciąż istniejący w Niemczech zakład, nie wspomina o tym rozdziale w swojej historii.

Po wojnie, w niezagospodarowanych pomieszczeniach, po połączeniu z innym przedwojennym zakładem "Granit" uruchomiono ponownie obróbkę skór. Gnieźnieńskie Zakłady Garbarskie z czasem modernizowały się i przebudowywały - do dziś po budynkach, które stanowiły siedzibę dawnego obozu przesiedleńczego, nie pozostał żaden ślad. Jego funkcjonowanie upamiętnia tablica, znajdująca się na jednym z budynków.


Tablica upamiętniająca istnienie obozu, umieszczona na jednym z budynków w 2005 roku. Zdjęcie 2019 r.

 


Źródła:
Niemiecki obóz przesiedleńczy w Gnieźnie w latach 1939-1940, red. Zenon Wartel, Gniezno 2003 (m.in. źródła cytatów)
Dzieje Gniezna, red. Jerzy Topolski, Warszawa 1965
Gniezno i ziemia gnieźnieńska - walka o wolność narodową i społeczną, red. Jerzy Topolski i Bogusław Polak, Gniezno 1978
Zasoby Archiwum Państwowego w Poznaniu Oddział w Gnieźnie.

Podziękowania za pomoc w przygotowaniu materiału kieruję do pracowników Archiwum Państwowego w Poznaniu Oddział w Gnieźnie.

Galeria

14 komentarzy