Spieszyli się, nie patrzyli dumnie, tylko mieli głowy opuszczone ku dołowi, krzyczeli do siebie, wyzywali nawzajem, jeśli coś szło nie po ich myśli. Plotka przyszła tak szybko, że jak tylko o niej usłyszano, ciężko było w to wierzyć: Rosjanie ruszyli znad Wisły. Jak to tak? Przecież jeszcze kilka dni temu zapewniano, że losy wojny zostaną odwrócone, że wróg dalej nie pójdzie, że to linia która ma powstrzymać upadek Europy itp. Teraz wyjaśniła się ta niemiecka nerwowość. Pakowano dobytek rodzinny na wozy, a te i tak nie były na tyle pojemne, by wszystko to zabrać. Coraz częściej po prostu „machali ręką” na pozostawione mienie – w końcu w większości zastali je po Polakach, których siłą wyrzucono z tych mieszkań przeszło pięć lat temu. Życie było cenniejsze, ale jak je ratować? Pociągi przeładowane, wozy jadą wolno i drogi są zatarasowane uciekinierami. Każdy wybierał najpewniejsze, jego zdaniem, sposoby.
Polscy mieszkańcy wypatrywali tych ruchów, widzieli nerwowość obecną w każdym geście. Niemcy na Polaków już nie patrzyli, nie byli im potrzebni do niczego. Nie kopano rowów przeciwczołgowych, nie budowano bunkrów czy innych umocnień, a to przecież robiono dotąd rękoma robotników przymusowych. Niemieccy stratedzy tymczasem oparli najbliższą linię obrony na Poznaniu, a te oddziały, które zostały, miały jedynie spowalniać to tempo. Tylko kto został? Starzy Niemcy, często weterani I wojny światowej, którzy karabinu w dłoniach nie trzymali od ćwierćwiecza, a teraz siłą wcielono ich do Volkssturmu. Niemiecki duch jednak był w nich ciągle obecny i nie zamierzali strzelać na pokaz, a towarzyszyło im kilku regularnych żołnierzy. Pospiesznie też ułożono plan „obrony” Gnesen.
Wiadomość o zajęciu Łodzi 19 stycznia i Konina dzień później wywołała prawdziwą panikę. Teraz uciekano wszystkimi drogami, jakie szły w kierunku Niemiec, omijając Poznań zamieniony w twierdzę, który nie przyjmował już cywilów. Postępy Rosjan akurat zaskoczyły wszystkich, bez względu na narodowość. Niemcy nie nadążali z aktualizacją sytuacji na froncie, a brak wiedzy zmuszał administrację do porzucenia ludności i ratowania własnej skóry. Polacy tymczasem nie wiedzieli, jak właściwie reagować. Gnieźnianie nigdy nie mieli styczności z sowieckim żołnierzem czy rosyjską kulturą, a swoją wiedzę czerpali dotąd jedynie z gazet, książek i od tych, którzy walczyli w wojnie polsko-bolszewickiej ćwierć wieku wcześniej. Mimo wszystko sądzono, że gorzej niż pod okupacją niemiecką być nie może.
21 stycznia, w ciągu dnia w mieście gruchnęła wieść, że w lesie Jelonek są już widoczne czołgi. Zaczęto pospiesznie ukrywać się w domach. Kto mógł, uchodził z ulic, a jedynie ciekawskie oczy mogły chcieć wypatrywać walk. Przynajmniej kilkunastu gnieźnian kosztowało to później życie, a jak dotąd ustalono, śmierć 21 stycznia spotkała około 20 gnieźnian. Powoli zmierzchało, kiedy rozpoczęło się natarcie. Mieszkańcy poukrywani w domach słyszeli detonacje, które dochodziły z rejonu Kawiar. Po kilkunastu minutach zgrzyt gąsienic zaczynał być coraz wyraźniejszy, a towarzyszyły temu salwy z karabinów maszynowych. Strach przed opuszczeniem domu był duży, spora część mieszkańców schowała się w piwnicach, bojąc się samolotów przelatujących co chwilę nad miastem. Po jakimś czasie strzały przeniosły się w rejon Parku Kościuszki, a później w okolice jeziora Jelonek i Kcyńskiej Łaty. Po ponad godzinie wszystko umilkło i można było wyjść z ukrycia. Było co prawda ciemno, ale widać też było, że mieszkańcy stali się wyjątkowo pobudzeni. Wszyscy ruszyli do mieszkań, sklepów i magazynów należących jeszcze kilka godzin temu do Niemców. Wynoszono wszystko, co mogło się przydać, ale głównie żywność. Głód ostatnimi dniami był elementem życia codziennego, gdyż załamały się już linie zaopatrzenia. Zresztą, jedzenia w trakcie okupacji też nie było za wiele. Przez te kilkanaście godzin wieczornych i nocnych, miasto było niczyje. Rozmawiano o tym, kto wjechał, czy to byli Rosjanie, czy może ktoś inny, jak byli ubrani, co mówili, o co pytali mieszkańców. Pierwsze wrażenie napawało optymizmem.
Nad ranem 22 stycznia do Gniezna dotarły odwody, które na wskutek szybkich postępów pierwszego frontu, nie nadążały z tempem. Wszystko jednak przejeżdżało przez Gniezno, kierując się na Poznań. Również i tu wrażenie było dobre – świetne czołgi, zadbani żołnierze, dobrze wyposażeni, rozmowni i uśmiechnięci. Nie zagłuszały tego nawet echa rozstrzeliwań pozostałych niemieckich mieszkańców Gniezna, często żyjących tu od zawsze, a także rannych.
Obraz zmienił dopiero po kilku dniach wygląd wojsk dalszej linii frontu, idący daleko za pierwszym. Wozy drabiniaste, a na nich wszystko – zegary, meble, kanapy, fotele, krzesła, zwierzęta, worki z ubraniami. Towarzyszył temu gwar kobiet rosyjskich przystrojonych w zdobytą odzież, często ze sobą kontrastującą. Ten żołnierz sowiecki także nie wyglądał najlepiej, a często byli to wojacy z dalekiego Wschodu, nie widzący nigdy wcześniej zachodniego świata, a czasami cywilizacji. Często byli też już zaniedbani długotrwałymi walkami, z karabinami na sznurkach i kilkoma zegarkami na każdej ręce. Do legend miejskich przeszły też historie o "zdobywaniu" okolicznych gorzelni czy magazynów fabryki wódek B. Kasprowicza. Fale wojska nie kończyły się i przechodziły dniami i nocami, a zalegające miejscami niemieckie trupy straszyły nawet po kilka dni w skwerach i przy ulicach miasta. Soldaci wchodzili do domów, kwaterowali się przymusowo i zajmowano w całości wybrane domy. Polacy tymczasem przyjmowali, bo co mieli innego zrobić. Trwało to długo, zwłaszcza że Gniezno było zapleczem walk o Poznań, a potem jeszcze przez kilkanaście miesięcy, aż ugruntowała się cywilna władza, ta "właściwa". Zdaje się też, że najlepszym symbolem nastającego nowego ładu, był widok płonącej katedry, podpalonej dwa dni po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną.
Pierwszy efekt był trwały, dlatego jedni się radowali, dziękowali, a inni widzieli w tym kolejne zniewolenie. Było tylko inaczej ubrane, bardziej przyjazne, ciekawe, ale to jednak było coś, czego nie mogli zaakceptować. Wszystko to było nie nasze i obce. Po prostu nie polskie.